OGNIE PRZEBUDZENIA
Kaznodzieja
ubogich
W
kwietniu 1739 udał się do Kingswood, Bristol, gdzie jego przyjaciel George
Whitefield rozpoczął pracę wśród biednych górników. Po przybyciu ze zdziwieniem
zastał tłum słuchających go brudnych, obszarpanych ludzi, z brudnymi od węgla
twarzami, po których spływające łzy żłobiły białe smużki. Był to punkt zwrotny w
służbie Wesleya. Schował swą dumę do kieszeni i głosił Jezusa na zewnątrz
budynku kościoła do ponad 5000 biednych górników. Od tego dnia był już gotów
głosić Chrystusa w każdy sposób i w każdym miejscu. Był dobrze wykształcony,
lecz od tego momentu jego serce zapłonęło współczuciem dla ludzi prostych i
biednych.
To płonące serce można było zobaczyć w pamiętniku, który regularnie prowadził.
Na przykład w 1742 czytamy: „Gdy po raz pierwszy przybyłem do Newcastle, mojego
ducha poruszył bardzo widok tłumu wałęsających się nieszczęśników. Tak dużo tu
pijaństwa i przekleństw, nawet pośród dzieci. Nigdy czegoś takiego nie
widziałem. Udałem się do Sandgate, najbiedniejszej i najbardziej pogardzanej
dzielnicy miasta, gdzie zacząłem śpiewać psalm. Zaraz wyszło trzech, czterech
ludzi, by zobaczyć, co się dzieje. Ich liczba szybko wzrosła do czterystu. Stali
i gapili się na mnie w zdumieniu, więc powiedziałem, że wrócę tu o piątej i że
będę głosił. O piątej całe wzgórze zajęte było przez tłum biedaków. Nigdy nie
widziałem tylu ludzi zgromadzonych na jednym miejscu. Zdawałem sobie sprawę, że
tylko połowa z nich będzie mnie w staniem usłyszeć. Po kazaniu zewsząd zaczęli
tłoczyć się do mnie biedacy, okazując mi swą miłość i dobroć oraz prosząc, abym
pozostał z nimi jeszcze parę dni".
Czytamy, że rok
później, również w pobliżu Newcastle: „Miałem wielką chęć odwiedzić wioskę
górników, którzy byli bardzo źli i dzicy. Bardzo im współczułem, ponieważ
wyglądali na ludzi, którzy stracili już wszelką n a d z i ej ę. Zacząłem im
mówić o Jezusie, który cierpiał za nasze niegodziwości. Im więcej mówiłem, tym
więcej gromadziło się wokół mnie biedaków, którzy nie bacząc na wiatr śnieg
uważnie mnie słuchali. Większość z nich nigdy w życiu w nic nie wierzyła, tym
bardziej więc gotowi byli wołać do Boga o odkupienie, które jest w Jezusie".
Duch Święty
wykonał tego dnia wspaniałą pracę pośród nich. Wesley oddał im swe serce. Po
paru tygodniach mówił o nich jako o swym „ulubionym zborze". Metodyści byli
zawzięcie prześladowani. Plądrowano im domy, gwałcono kobiety, bito
kaznodziejów, a kaplice demolowano. Nawet w tych najgorszych chwilach
pragnieniem serca Wesleya było zbawienie biedaków.
W 1749 w
Bostonie dziki tłum wdarł się do domu, w którym przebywał, aby „rozwalić mu
łeb". Wierząc w Bożą protekcję spokojnie wyszedł na schody, by do nich głosić.
„Moje serce przepełniała miłość" -
napisał później. „Do oczu napłynęły mi łzy". W chwili tej głosił: „Stół jest
zastawiony; przyjdźcie na ucztę weselną".
Dzięki tym słowom wielu z jego niedoszłych oprawców nawróciło się. „Mogliśmy
iść ulicą i nikt nas nie zaczepiał. Jeśli ktoś otwierał usta, to tylko by nas
błogosławić i podziękować.
Wesley
uczynił swoim zwyczajem (a po nim również jego zwolennicy) osobiste odwiedzanie
biednych i chorych - nie tylko wysyłanie im pomocy. W każdym mieście, gdzie
powstawał duży kościół, ustanawiał on siedmiu lub dwunastu ludzi, których
zadaniem było odwiedzanie i troska o biednych. Nie nieśli oni tylko pomocy
duchowej, lecz również rozdawali żywność, odzież i węgiel na zimę.
Owoce jego pracy były ogromne i to nie tylko wśród najuboższych. Wesley mógł
napisać o wielu miejscach, że: „Ulice nie rozbrzmiewają już przekleństwami. Nie
widać już pijaństwa i rozpusty. Nie ma bójek i zgorzkniałości".
Kiedy wiele lat później, do ubogiej części Konwalii przybył młody kaznodzieja
zapytał się starego górnika, jak to się stało, że tutejsi ludzie są tacy
poczciwi? Staruszek podniósł swą głowę i powiedział: „Przyszedł do nas kiedyś
człowiek. Nazywał się John Wesley".