WPROWADZENIE
„Duchowy sekret Hudsona Taylora” jest ciągle
aktualną opowieścią o J.H. Taylorze i zakładaniu
przez niego Wewnętrznej Misji Chin. Te zapiski z
zadziwiającego życia wielkiego misjonarza były
duchową inspiracją dla dziesiątków tysięcy. Doktor
Howard Taylor i jego żona Geraldine, we wstępie do
pierwszego wydania powiedzieli: „Ten zapis został w
szczególności przygotowany dla tych czytelników,
którzy nie są zaznajomieni ze szczegółami życia
Hudsona Taylora... Jest wielu, a szczególnie w
zachodnim świecie, którzy tylko trochę słyszeli o
Hudsonie Taylorze, a którzy mają mało czasu na
czytanie i mogliby nie sięgnąć po dwutomową książkę,
a jednak tęsknią za wewnętrzną radością i mocą,
którą znalazł Hudson Taylor”. W ten oto sposób
spełniło się pragnienie, Howarda i Geraldine Taylor,
aby udostępnić te wartości ludziom żyjącym w
pośpiechu: „Doświadczenia ich ukochanego ojca –
wdzięczni za błogosławieństwa wniesione do ich
życia, przez to, kim był i co znalazł w Bogu jak też
również i poprzez jego owocne trudy”.
James Hudson Taylor (1832-1905) urodzony w Barnsley,
Yorkshire Anglia, jest określany jako „Ojciec
nowoczesnych misji”. Profesor Warneck tak wyraził
się o Hudsonie Taylorze: „Był on lekarzem pełnym
Ducha Świętego i wiary, i całkowicie poddanym Bogu,
Jego wierze i Jego powołaniu, o wielkim
samozaparciu, czułym współczującym sercu, rzadkiej
mocy w modlitwie, zadziwiającej zdolności
organizacyjnej energicznej inicjatywie,
niezmordowanej wytrwałości i niezwykłym wpływie na
ludzi, a do tego mającym dziecięcą pokorę”.
Rzeczywiście Hudson Taylor był człowiekiem, w którym
my chrześcijanie możemy znaleźć wiele do
naśladowania.
W ciągu minionych lat setki, tysiące, a być może i
miliony zostały dotknięte przez to oddane
chrześcijańskie życie. Niezaprzeczalnym faktem jest
to, że wiele chrześcijańskich misji i instytucji
„wcieliło zasady i wzorce, jakie wyrosły z
zakładania przez Hudsona Taylora, Wewnętrznej Misji
Chin i jego kierowania nią przez niemal pół wieku.
Wielka liczba innych misji wiary została założona,
zainspirowana przykładem Hudsona Taylora i jego
pracy w Wewnętrznej Misji Chin”. Doktor Ralph Winter
powiedział: „Taylor został założycielem nowej epoki
misyjnej”.
W taki sposób Taylorowi zostało przypisane bycie
założycielem tego, co często nazywane jest misyjnym
ruchem wiary. Ta idea lub koncepcja oddziaływała na
strategie misyjne i wspieranie misji w tysiącach
lokalnych zgromadzeń w Ameryce i na całym świecie..
Po okresie spędzonym na studiowaniu medycyny i
teologii, Hudson Taylor wyruszył do Chin w szeregach
nowo utworzonego Chińskiego Ewangelizacyjnego
Towarzystwa, przybywając w 1854r. do Szanghaju.
Przypływ pieniędzy uzależnił jedynie od modlitwy i
wiary. Tam zaadoptował chiński ubiór i ważne
kulturowe zwyczaje, z których to rzeczy i dzisiaj
możemy się uczyć. Przez sześć miesięcy mieszkał w
domu dr Medhursta z Londyńskiego Towarzystwa
Misyjnego, którego książka „Chiny”, pomogła mu w
podjęciu decyzji o wyruszeniu do Chin. Lata od 1854
do 1860r, spędził pracując w .Szanghaju, Swatow i
Ningpo. W okresie od 1854-1855 odbył dziesięć
ewangelizacyjnych podróży.
Niedługo po tym, w czerwcu 1857 Taylor zrezygnował z
pracy w Towarzystwie, które go wysłało na misje i
dalej działał jako niezależny pracownik. Poślubił
Marię J. Deyer, córkę misjonarza w Chinach 20
czerwca 1858r. a w roku 1859 przejął opiekę nad
szpitalem w Ningpo. W 1860r, powrócił do kraju na
swój pierwszy urlop.
Mówiono, że Taylor spędził następne pięć lat
tłumacząc Nowy Testament na dialekt Ningpo, napisał
książkę o Chinach i modlił się o misjonarzy do
wewnętrznych Chin.
Jego konkretne planowanie w Brighton poprowadziło go
w 1865r do założenia towarzystwa dla ewangelizacji
wewnętrznych Chin, a w 1866r. Powrócił do Chin ze
swoją żoną, dziećmi i szesnastoma misjonarzami..
Taki był początek Wewnętrznej Misji Chin i tak oto
został dyrektorem misji i w jej sprawach podróżował
szeroko po Chinach i Europie.
W 1869r wykrzyknął: „Bóg uczynił mnie nowym
człowiekiem”. 23 lipca 1870 roku zmarła jego żona (z
domu Deyer). Powrócił do Chin w 1872r. ze swoją nową
żoną (z domu Foulding). Od 1876r. do 1878r. Taylor
odbywał rozległe podróże ewangelizacyjne poprzez
wewnętrzne Chiny.
Po raz pierwszy Taylor odwiedził Północną Amerykę w
1888r, na zaproszenie wielkiego amerykańskiego
ewangelisty D.L. Moodyego. W ciągu trzech miesięcy
pobytu tam, Taylor wezwał znaczną liczbę chrześcijan
do poważnego podjęcia wyzwania i żądania Wielkiego
Posłannictwa. Zanotowano, że „w rezultacie tych
spotkań, czternastu mężczyzn i kobiet spakowało
swoje torby i pojechało z Taylorem do Chin”. W ten
sposób została zrodzona „Północno-amerykańska gałąź
Wewnętrznej Misji Chin”.
Tak jest wiele rzeczy w życiu Hudsona Taylora, które
możemy i powinniśmy naśladować (a nawet starać się
im dorównać lub przewyższyć). Lecz w naszych
staraniach musimy pamiętać, aby nie wielbić
człowieka, jak wydaje się, że wielu chrześcijan
czasami czyni. Hudson Taylor tak jak każdy człowiek
miał swoje problemy. Przez większość swojego życia
chorował. Z powodu cholery utracił swoją żonę Marię
i ich trzecie dziecko. Głód i choroby często
wędrowały poprzez Chiny. Taylor został sparaliżowany
chorobą kręgosłupa podczas zimy 1874-75r. Kiedy
leżał sparaliżowany w Anglii, przeszedł kryzys.
Doświadczał w ciągu swojego życia wielkich prób i
wątpliwości.
Jednak pomimo wszystkich swoich kłopotów nie
zrezygnował. „Nawet tak wielcy ludzie mogą ponosić
wielkie straty”. (Shakespare, Juliusz Cezar. Akt IV
scena III). A ja mówię: Prawdziwie wielcy mężowie
muszą ponosić straty, lecz ani minuty dłużej niż
jest to absolutnie konieczne! Tacy wielcy mężowie,
znoszący wielkie cierpienie, sięgają w głębiny
swojego jestestwa, gromadząc jeszcze więcej siły,
aby znowu powstać zwycięsko. Prawdziwie „wielcy
mężowie”, wiedzą, że muszą być zależni od Boga, co
do potrzebnej siły i prowadzenia. Hudson Taylor był
prawdziwie jednym z wielkich Bożych wojowników.
Oto niektóre uwypuklone punkty pewnych wysiłków
misyjnych Hudsona Taylora.
1. Poczynił zdecydowane kroki, aby utożsamić się z
ludźmi w Chinach.
2. Wierzył, że w polu misja nie powinna być
kierowana z jakiejś macierzystej bazy w innym kraju.
3. Czynił wszystko, co mógł, aby dopomóc w
pogłębianiu się chrześcijańskiego życia w krajowych
kościołach, jako pewny środek zachęty do misyjnych
powołań.
Odszedł na emeryturę z misji w 1901r. W dniu jego
śmierci w 1905r. w Changsha (stolicy ostatniej
prowincji otwartej na ewangelię) było 205 stacji z
849 misjonarzami i 125000 chińskich pracowników w
Wewnętrznej Misji Chin.
Tak jak Daniel W. Bacon, dyrektor Społeczności Misji
Zamorskich w Stanach Zjednoczonych powiedział w
1987r: „Taylor przypomniał nam, że w ostateczności
misja jest Bożą pracą i może być wykonywana tylko w
Boży sposób. Wiara nie jest opcją, lecz podstawą, na
której Boża moc i zasoby są dostępne dla Jego sług.
Nasze pokolenie musi na nowo usłyszeć, że Bóg
odpowiada na modlitwę i że jest całkowicie wierny
Swemu słowu”. Bacon poszedł dalej mówiąc: „Życie
Hudsona Taylora dla nas jest także nieustannym
wezwaniem, abyśmy zwrócili uwagę na „wewnętrzne
ludy” naszego świata, że żyją nadal zaniedbane
tłumy, do których nikt nie dotarł z ewangelią”. Ja
dodaję: „Musimy zobaczyć nieustanne wyzwanie naszych
miast”.
Większość kościołów dzisiaj zasnęła. Potrzebują one
rozpaczliwie, powtórnego obudzenia do Bożego
chwalebnego powołania do ewangelizacji świata,
przekazanego w finałowym lub wielkim posłannictwie
(Mat. 28, 18-20). Jest to wezwanie do miłowania
indywidualnych ludzkich istnień nie tylko miast lub
narodów, lecz ludzi, którzy żyją w nich. Musimy
jednocześnie zdać sobie sprawę z tego, jakim wielkim
przywilejem i odpowiedzialnością jest bycie
posłanym, jako że każdy chrześcijanin jest nim, aby
dzielić się Bożą miłością i łaską ze
współmieszkańcami tu na planecie Ziemia (II Kor
5;17-20)..
To w Wielkim Posłannictwie Jezus dał Kościołowi
rozkazy wymarszu. Uważne czytanie Nowego Testamentu
i historii Kościoła pokaże, że każdy wierzący jest
odpowiedzialny, aby używać swoich talentów i
możliwości, aby w ten czy w innym sposób wypełnić to
posłannictwo. W Mat. 28;18 Jezus nam mówi, że ma
„wszelką władzę... na niebie i na ziemi”, aby wydać
te rozkazy wymarszu. Następnie w najmocniejszy z
możliwych sposobów mówi: „Idźcie i czyńcie uczniami
wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i
Ducha Świętego, ucząc je przestrzegać wszystkiego,
co nakazałem wam, a oto Ja jestem z wami do
skończenia wieku”. Jeszcze raz musiały zapłonąć w
naszych sercach i umysłach, gdyż to polecenie nie
zostało dane tylko ordynowanym kaznodziejom, lecz
każdemu wierzącemu.
Jako chrześcijanie mamy nakazane, aby „czynić
uczniami, chrzcić i uczyć”. Zadanie nauczania
Kościoła nigdy nie jest kompletne. „Uczeń” jest
zarówno uczniem jak i wykonawcą. „Czynić” musi
bazować na „nauczać”. Chrystus jak żaden nauczyciel
był uosobieniem swoich nauk. Uczeń Chrystusa jest
tym, który jest kształtowany przez Jezusa, aby być
jak On. Mamy nie tylko „przestrzegać” prawdy
ewangelii w jakimś pasywnym znaczeniu, ale raczej
„strzec” prawdy Pisma i uczyć każdego wierzącego
„wszystkiego, co On nakazał” i oto mamy Jego
obietnicę bycia zawsze z nami. To wszystko musi
funkcjonować jeżeli Kościół, lokalne zgromadzenie,
rzeczywiście ma być żywy wiarą, to znaczy
praktykować Finałowe Posłannictwo.
„Nie ma żadnych skrótów w uprawie Kościoła zarówno
cierpienie, jak i samopoświęcenie oraz duch służby,
będą warunkami wstępnymi do wierności i powodzenia w
każdym przedsięwzięciu”. To cierpienie, samo
poświęcenie i duch służby nie mogą być zatrzymane,
nie wolno powstrzymać Kościoła w sadzeniu roślin.
Kościół musi być nawodniony, karmiony i prowadzony
do dojrzałości. Dojdzie do niej jedynie wtedy, gdy
będzie odpowiednio karmiony, kształtowany słowem i
będzie miał przykład służby, to jest „służenie”.
Myśląc o tym wprowadzeniu pytałem sam siebie, co
Hudson Taylor chciałby powiedzieć. Wierzą, że
chciałby więcej rozmów o Wielkim Posłannictwie i
naszej odpowiedzialności wobec tego zadania niż o
informacjach z jego życia. Uczyniłem trochę z tego,
ponieważ to Bogu i Jego Posłannictwu Hudson Taylor
był szczerze oddany. Z powodu tego oddania wywarł
być może on wpływ na życie milionów..
Hudson Taylor jednak nie zaczął od wywierania wpływu
na „miliony”. Rozpoczął od miłowania Boga, czczenia
Go i oddzielenia się Jego miłością z pojedynczymi
grzesznikami, którzy tak rozpaczliwie potrzebowali
poznać Boga. Jezus wezwał Taylora i nas do bycia
„wiernym”, a nie „osiągającym sukces”. A Bóg przydał
wzrost. Niech tak będzie z nami, o to się modlę.
Lata szkoły średniej spędziłem w chrześcijańskim
kościele na rolniczym, środkowym wschodzie. W tym
kościele, jak i w wielu innych w całym kraju,
misyjny program był podtrzymywany przez cudowne
oddane chrześcijańskie niewiasty. Kobieta, która
troszczyła się i wspierała społeczność misyjną w
moim kościele, często była słyszana jak wywyższała
ważność misji: „Jesteś albo misją, albo misjonarzem!
Czym jesteś?” – często wydawało się, że chciała to
powiedzieć. Ona rozumiała, co Hudson Taylor wiedział
i doświadczał. Mam taką nadzieję i modlę się, aby ta
prawda zapłonęła w świadomości każdej osoby, która
czyta i korzysta z „Duchowego sekretu Hudsona
Taylora”.
Terryl Miethe
Niedziela 1989r
Rozdział I
Otwarty sekret
Nie bierz ani jednej troski na siebie
Jedna to jest zbyt wiele dla ciebie
Ta praca jest Moja, Moja jedynie
Twoją pracą – Moje odpocznienie
-wybrane--
Hudson Taylor nie był odludkiem, Był on człowiekiem
zajmującym się różnymi sprawami, ojcem rodziny,
mającym wiele odpowiedzialnych obowiązków.
Niezmiernie praktyczny, prowadził między ludźmi
różnego stanu i rodzaju, życie ciągłych zmian. Nie
był żadnym osiłkiem, żadnym atlasem dźwigającym
świat na swoich barkach. Mały w posturze, daleki od
fizycznej siły, często musiał stawiać czoło
ograniczeniom ciała. Po dobrych rodzicach, główną
korzyścią jego wcześniejszych lat było to, że musiał
od szesnastego roku życia sam się utrzymywać, Był
ciężko pracującym człowiekiem i skutecznym lekarzem.
Umiał opiekować się niemowlęciem, gotować obiad,
prowadzić księgowość, pocieszać chorych i smucących
się. W niemniejszym stopniu potrafił nadać początek
wielkim przedsięwzięciom i dostarczać duchowego
przywództwa myślącym mężczyznom i kobietom na całym
świecie.
Ponad to wszystko wypróbował obietnice Boże i
stwierdził, że jest możliwe prowadzenie
konsekwentnego duchowego życia na najwyższym
poziomie. Przezwyciężył takie trudności, jakim nie
wielu ludzi kiedykolwiek musiało stawić czoła i
pozostawił pracę, która długo po jego śmierci ciągle
się rozrasta. Wewnętrzne Chiny są otwarte znacznie
szerzej niż to było celem jego życia. Dziesiątki
tysięcy pozyskanych dla Chrystusa dusz, we wcześniej
niedostępnych prowincjach, tysiąc dwustu misjonarzy
zależnych od Boga w zaspokojeniu wszystkich swoich
potrzeb, bez obietnicy zapłaty. Misja, która nigdy
nie apelowała o finansową pomoc, a mimo to nigdy nie
była zadłużona. Misja, która nigdy nie prosiła
nikogo do wstępowania w swoje szeregi, a jednak
niedawno posłała do Chin dwustu nowych pracowników,
danych w odpowiedzi na modlitwy. Takie jest to
wyzwanie, jakie stoi przed nami, wzywając nas do
naśladowania wiary i poświęcenia Hudsona Taylora.
Tu moglibyśmy postawić pytanie: „Co było sekretem
takiego życia?” Hudson Taylor miał wiele sekretów,
gdyż zawsze podążał z Bogiem, lecz był jeden prosty
głęboki sekret - przychodzenie z każdą potrzebą,
doczesną czy duchową do niezmierzonego bogactwa
Chrystusowego. Odkrycie tego jak on to czynił i
uczynienie naszą, tą jego praktyczną, prostą postawę
wobec duchowych rzeczy rozwiąże nasze problemy i
pomoże nam zdjąć nasze ciężary, abyśmy także i my
mogli się stać tym wszystkim, czym Bóg zamierza nas
uczynić. Chcemy, potrzebujemy i możemy zdobyć sekret
Hudsona Taylora i jego prowadzenie, gdyż mamy Biblię
Hudsona Taylora i jego Boga.
Pamiętajcie tych, którzy rządzili nad wami,,,
A rozpatrując rozwiązanie ich życia naśladujcie ich
wiarę.
Jezus Chrystus jest ten sam wczoraj, dzisiaj i na
wieki.
Hebr.13,8
Rozdział 2
Wzrost we wczesnych latach
Zwróć swój wzrok na Jezusa
Jak wielki jest twarzy tej czar?
Urok ziemskich spraw dziwnie zblednie wnet
W blasku Jego miłości bez miar.
M. Lemmel
Początkiem tego wszystkiego była cicha godzina
spędzona pośród książek jego ojca, kiedy młody
Taylor szukał czegoś interesującego dla siebie. Jego
matka była z dala od domu i chłopiec tęsknił za nią.
Dom wydawał się pusty, tak, więc opowieść, którą
znalazł, zabrał do ulubionego kąta w starym
magazynie myśląc, że będzie ją tak długo czytał aż
mu się ona znudzi..
Tej soboty, wiele mil z dala, matka miała szczególny
ciężar na sercu w sprawie swojego jedynego syna.
Opuściwszy przyjaciół, poszła samotnie błagać Boga o
jego zbawienie. Mijały kolejne godziny, a matka
nadal była na swoich kolanach, aż w końcu z jej
serca wypłynęło cudowne zapewnienie, że jej modlitwy
zostały wysłuchane.
W tym czasie chłopiec czytał broszurkę, którą wziął
ze sobą i w miarę jak opowieść stawała się coraz
bardziej poważna, pozostawał na swoim miejscu,
zatrzymany przez te słowa: „Zakończone dzieło
Chrystusa”. Któż może wyjaśnić tajemnicę działania
Ducha Świętego? Prawda tak długo znana, chociaż
zaniedbana, powróciła do Chrystusa i serca.
”Dlaczego pisarz użył tych słów?” – pytał samego
siebie. „Dlaczego nie powiedział odkupione lub
przebłagalne dzieło Chrystusa?” Od razu to
„zakończone”, rozbłysło jakby litery były ze
światła. „Zakończone?”,”Co zakończone?” „Pełne i
doskonałe przebłaganie za grzechy” – jego serce
odpowiedziało, „Dług został spłacony przez wielkie
zastępstwo. Chrystus umarł za nasze grzechy i nie
tylko za nasze, lecz także za grzechy całego
świata”.
Następnie z przerażającą jasnością przyszła myśl:,
„Jeżeli dzieło jest zakończone, dług spłacony, to
cóż mi pozostało do zrobienia?” Tylko jedna
odpowiedź zawładnęła jego duszą: „Nie ma nic dla
mnie do zrobienia na świecie za wyjątkiem padnięcia
na kolana i przyjęcia tego Zbawiciela i Jego
zbawienia, aby sławić Go na zawsze.
Stare wątpliwości i obawy odeszły. Rzeczywistość
tego cudownego doświadczenia, które my nazywamy
pokojem, wypełniła go pokojem i radością. Nowe życie
przyszło wraz z tym prostym przyjęciem Pana Jezusa
Chrystusa, gdyż dla tych, którzy Go przyjęli, dał
moc, aby stali się synami Bożymi. Wielka była ta
zmiana, którą to nowe życie przyniosło.
Pragnąc podzielić się tą nowo odkrytą radością ze
swoją matką był pierwszym, który witał ją po jej
powrocie.
„Wiem mój chłopcze, wiem – powiedziała obejmując go
swymi ramionami- Już dwa tygodnie raduję się z tych
radosnych wieści, które musisz mi opowiedzieć”
Niedługo po tym kolejna niespodzianka czekała na
niego, kiedy biorąc do ręki notatnik, który jak
sądził był jego własnym, znalazł wpis dokonany ręką
jego siostry, zawierający postanowienie, że odda się
codziennej modlitwie, aż Bóg da odpowiedź w sprawie
nawrócenia się jej brata. Ta młoda dziewczyna to
postanowienie zapisała miesiąc wcześniej.
„Wychowywany w takim kręgu - pisał Taylor, i
zbawiony w takich okolicznościach, chyba naturalną
rzeczą było, że od samego początku, mojego
chrześcijańskiego życia, zostałem poprowadzony do
przekonania, że obietnice Biblii są bardzo realne. A
modlitwa jest trzeźwym faktem, uzgodnionej sprawy z
Bogiem, czy to w mojej własnej sprawie, czy też w
sprawie tych, dla których szuka się Bożego
błogosławieństwa.’
Brat i siostra byli teraz jedno na nowej drodze i
chociaż byli tak młodzi gdyż on miał zaledwie 17
lat, zaczęli robić wszystko, co mogli, aby zdobyć
innych dla Chrystusa. Taki był sekret szybkiego
wzrostu, który nastąpił w duchowych rzeczach. Od
samego początku złączyli się z westchnieniami serca
Pana za zgubionymi duszami. Nie „społeczna służba”,
lecz życie dla innych, z najwyższą troską o
zbawienie dusz, było drogą, po której byli
prowadzeni, i to bez żadnego poczucia wyższości,
lecz po prostu z głębokiej, osobistej miłości do
Pana Jezusa Chrystusa.
To ta miłość w miarę upływu dni sprawiała tak mocne
przygnębienie z zawodu doznanego na starych drogach
i z utraty radości z Jego świadomej obecności. Gdyż
miały tam, jak u większości młodych chrześcijan,
miejsca wzloty i upadki, a zaniedbanie modlitwy i
karmienia się Słowem Bożym, zawsze przynosi ochłodę
serca. Jednak wyróżniającą cechą wcześniejszych
doświadczeń Hudsona Taylora, było to, że nie mógł
zadowolić się czymkolwiek mniejszym od tego, co było
najlepsze, to znaczy tego, co pochodziło od Boga –
rzeczywistej i stałej radości z Jego obecności.
Podążanie bez tego było życiem bez światła,
działaniem bez mocy. To, że znał radość Pana w tych
wczesnych dniach, jest oczywiste, co widać we
wspomnieniach takich jak to:
„Dobrze pamiętam jak z rozradowanym sercem wylałem
moją duszę przed Bogiem. Raz za razem wyznając moją
wdzięczną miłość wobec Tego, który uczynił wszystko
dla mnie, który zbawił mnie, kiedy straciłem całą
nadzieję, a nawet pragnienie zbawienia. Błagałem Go,
aby dał mi jakąś pracę do wykonania jako upust mojej
miłości i radości. Dobrze pamiętam jak złożyłem
siebie, moje życie, moich przyjaciół, i wszystko, co
miałem na ołtarzu mojej miłości. W mojej duszy
pojawiła się głęboka, uroczysta powaga, wraz z
zapewnieniem, że moja oferta została przyjęta.
Obecność Boga stała się niewypowiedzianie realna i
błogosławiona. Pamiętam siebie rozciągniętego na
podłodze i tak leżącego przed Nim z niewysłowionym
lękiem i radością. Jaką służbę przyjąłem? Nie
wiedziałem, lecz głęboka świadomość tego, że od tej
pory nie należałem do siebie samego, od tamtego
czasu pozostała niezatarta”.
Jeżeli sądzimy, że chłopcy, czy dziewczęta w swoich
„nastu” latach są za młodzi do takich doznań duszy,
to jesteśmy głęboko w błędzie. W żadnym okresie
życia nie ma większej skłonności do poświęceń niż
wtedy, kiedy najgłębiej bijące źródła są otwarte na
miłość Chrystusa.
Rozdział 33
Pierwsze kroki wiary
I zawsze obok niego na jego drodze
Niewidoczny Chrystus będzie się poruszał
Aby mógł skłonić się na Jego ramieniu i rzec:
„Czy Ty drogi Panie pochwalasz to?”
-H.W. Longfellow
Nie do doskonałej istoty doszło to powołanie. Był to
normalny chłopiec zajęty różnymi sprawami, czy to
jako urzędnik w banku, czy to jako asystent w
magazynie swojego ojca. Przeżywał w tym wieku okres
pokuszeń, a gdy kuzyn o żywym usposobieniu przybył
mu jako towarzysz do wspólnego pokoju nie było łatwo
zachować pierwsze rzeczy na pierwszym miejscu i
znaleźć czas na modlitwę, a bez tego mógł tylko
nastąpić upadek i przyjść niepokój. Dusza, która
łaknie, nie może radować się w Panu i Hudson Taylor
musiał nauczyć się, że nie ma żadnego środka
zastępczego dla rzeczywistego duchowego
błogosławieństwa.
„Widziałem Go, szukałem Go, miałem Go i pragnąłem
Go” – napisał ten, który tak daleko zaszedł w
poznaniu Boga. Kuzyn Barnsley, chociaż tylko na
początku, miał również ten sam błogosławiony głód i
pragnienie, które Pan z taką radością chce
zaspokoić. „Moja dusza pragnie Cię”, było tęsknotą
Dawida, „Moja dusza będzie zaspokojona”, i pisząc
jednym tchem dodaje „moja dusza pójdzie zdecydowanie
za Tobą”.
To w tym doświadczeniu klęski i tęsknoty za większym
błogosławieństwem, dotknięcie Boże doszło Hudsona
Taylora, w nowy sposób. W jednej chwili i bez
żadnego wypowiedzianego słowa zrozumiał. Doszedł do
kresu samego siebie, do miejsca, gdzie tylko Bóg
mógł wybawić, gdzie musiał otrzymać Jego pomoc, Jego
wybawiającą moc. Jeżeli tylko Bóg zechciałby w jego
sprawie złamać moc grzechu, dając mu wewnętrzne
zwycięstwo w Chrystusie, wyrzekłby się wszystkich
ziemskich perspektyw, poszedłby wszędzie, uczyniłby
wszystko, co byłoby potrzebne i wycierpiałby
wszystko, co Boża sprawa wymagałaby i całkowicie
byłby do Jego dyspozycji. To było wołaniem jego
serca, aby Bóg zechciał go uświęcić i zachować od
upadku.
„Nigdy nie zapomnę (pisał długo po tym), uczucia,
jakie zawładnęło mną. Słowa nie mogą tego opisać,
czułem, że byłem w obecności Boga, wchodząc w
przymierze z Wszechmogącym. Czułem się jakbym chciał
wycofać moją obietnicę, lecz nie mogłem. Coś
wydawało się mówić: „Twoja modlitwa jest wysłuchana,
twoje warunki przyjęte”. I Od tamtego czasu nigdy
nie opuściło mnie przekonanie, że zostałem wezwany
do Chin”.
Chiny, ten wielki kraj, znany jemu od dzieciństwa,
dzięki modlitwom jego ojca. Chiny, którym został
poświęcony jeszcze przed swoim narodzeniem. Chiny,
których potrzeba i ciemność często do niego wołały z
daleka – czy to był prawdziwy Boży cel dla jego
życia? Wyraźnie, jakby ktoś przemówił, doszło go w
ciszy słowo:, „Zatem pojedziesz dla mnie do Chin”.
Od tego czasu jego życie zostało zespolone w jednym
celu i modlitwie, gdyż Hudson Taylor nie był
nieposłuszny niebiańskiej wizji, dla niego
posłuszeństwo woli Bożej było bardzo praktyczną
sprawą. Od razu, tak jak umiał, zaczął przygotowywać
się do życia wymagającego fizycznej wytrzymałości.
Zaczął uprawiać więcej ćwiczeń na świeżym powietrzu,
zamienił swoje puchowe łoże na twardy materac,
pilnował się, aby nie pobłażać sobie przy stole.
Zamiast chodzić do kościoła dwa razy w niedzielę,
poświęcił wieczór na odwiedzanie najbiedniejszych
części miasta, rozprowadzając traktaty i prowadząc
grupy domowe. W zatłoczonych kuchniach pensjonatów
stał się pożądaną osobą, a nawet, kiedy się
spieszył, jego jasna twarz i miłe słowa otwierały
drogę do wielu bezpośrednich poselstw. Wszystko to
prowadziło go do większego studiowania Biblii i
modlitwy, gdyż tylko ten Jeden i tylko On jedynie
może uczynić nas „rybakami ludzi”.
Także nauce chińskiego oddał się z zapałem.
Gramatyka tego cudownego języka mogła kosztować
więcej niż dwadzieścia dolarów, słownik, co najmniej
siedemdziesiąt pięć. Nie mógł sobie pozwolić ani na
jedno, ani na drugie. Mając jednak w ręku egzemplarz
Ewangelii Łukasza w języku chińskim, cierpliwie
porównując krótkie wersety z ich angielskimi
odpowiednikami, odkrył znaczenie ponad
sześćdziesięciu znaków. Uczył się ich i tworzył z
nich swój słownik, oddając się w tym samym czasie
innemu kierunkowi studiów.
„Zacząłem wstawać o piątej rano (pisał do swojej
siostry w szkole), i stwierdziłem, że konieczne jest
wczesne chodzenie do łóżka. Muszę się uczyć, jeżeli
mam zamiar jechać do Chin. Jestem w pełni
zdecydowany, aby jechać i czynię wszelkie możliwe
przygotowania. Zamierzam udoskonalić swoją łacinę,
uczyć się greki, zasad hebrajskiego i zdobyć tak
dużo, jak to jest możliwe, ogólnych zasad
informacji. Potrzebuję twoich modlitw”.
Kilka lat spędzonych w domu swojego ojca na
stanowisku aptekarza przygotowującego leki,
wzmocniło w nim pragnienie studiowania medycyny. A
kiedy natrafiła się okazja, aby zostać asystentem
wiodącego lekarza w Hull, nie wahał się z tego
skorzystać. Oznaczało to opuszczenie domowego kręgu,
ale najpierw w rezydencji doktora, a potem w domu
ciotki, siostry jego matki, młody asystent nadal był
otoczony przepychem i wygodą.
To prawdziwie wypróbowało jeden z elementów nowego
życia, co poprowadziło go do poważnego zastanowienia
się. Dr. Hardey płacił wystarczające wynagrodzenie,
aby pokryć osobiste wydatki, lecz Hudson Taylor
uważał za swój obowiązek i przywilej, dawanie
dziesiątej części ze swoich przychodów na pracę
Bożą. Poświęcił niedzielny czas na ewangelizację w
części miasta, gdzie była nagląca potrzeba zarówno
doczesnej jak i duchowej pomocy. A to wzbudziło w
nim pytanie – dlaczego nie mógłby wydać mniej na
siebie samego, a mieć radość w dawaniu więcej na
innych??
Na peryferiach miasta, pomiędzy pustymi parcelami
gruntu, podwójny rząd domków graniczył z wąskim
kanałem, który swoją nazwę ”Drain” (ściek), użyczył
nieatrakcyjnemu sąsiedztwu. Kanał był po prostu
głębokim rowem, do którego mieszkańcy (Drainside)
mieli zwyczaj wrzucać śmieci, które po części były
odprowadzane wtedy, gdy fala była wystarczająco
duża, gdyż Hull było miastem portowym, Te domki jak
groszki na strąku rozpościerały się wzdłuż „Drain”,
na pół mili. Każdy miał jedne drzwi i dwa okna. To
do wynajętego pokoju w jednym z tych małych miejsc
przeprowadził się Hudson Taylor, po opuszczeniu
przyjemnego domu ciotki, na Charllote Street. Pani
Finch właścicielka tego domu, była prawdziwą
chrześcijanką i była zachwycona mając „młodego
doktora” pod swoim dachem. Bez wątpienia uczyniła
wszystko, co tylko mogła, aby uczynić pokój czystym
i wygodnym. Wypolerowała kominek naprzeciwko okna, a
posłanie przygotowała w najdalej położonym od drzwi
pokoju. Jasny, sosnowy stół i jedno lub dwa krzesła
uzupełniały wyposażenie. Pokój miał zaledwie
dwanaście stóp kwadratowych i nie potrzebował wiele
mebli. Znajdował się on na parterze, i zazwyczaj był
otwarty od strony kuchni. Z okna można było dostrzec
„The Funnders Arms”, wiejską gospodę, której
światła były pożyteczne w ciemne noce oświetlając
błoto i wodę „Drain”. Latem albo pod koniec
listopada Hudson Taylor stwierdził, że jego dom w
Drainsde musi dosyć ponuro wyglądać. W dodatku w
zmienionych warunkach sam się stołował, co
oznaczało, że kupował swoje skromne zaopatrzenie po
powrocie z przychodni i rzadko zasiadał do
właściwego posiłku. Spacery odbywał samotnie, a
wieczory również spędzał w samotności, niedziele
natomiast przynosiły długie godziny pracy w okolicy,
w której mieszkał lub pośród tłumów uczęszczających
do Humber Docka.
„Mając teraz dwa cele na względzie (wspominał),
przyzwyczaić się do znoszenia trudów i oszczędzać,
po to, aby pomóc tym, wśród, których pracowałem dla
ewangelii. Szybko stwierdziłem, że na swoje
utrzymanie mógłbym wydawać o wiele mniej, niż to
wcześniej myślałem, że jest to możliwe. Przestałem
używać masła, mleka i innych luksusów i
stwierdziłem, że odżywiając się głównie owsianką i
ryżem i od czasu do czasu dodatkami, bardzo mała
suma była wystarczająca na moje potrzeby. W ten oto
sposób ponad dwie trzecie moich dochodów mogło być
użyte na inne cele, Moim doświadczeniem było, że im
mniej wydawałem na siebie, a więcej dawałem innym,
moja dusza doznawała coraz pełniejszego szczęścia i
błogosławieństwa.” Gdyż Bóg nie ma ludzkich
dłużników.
Tu w swej samotni Hudson Taylor uczył się czegoś z
tego, czym Bóg może być dla tego, kto zdecydowanie
podąża za Nim. Czy w tych dniach łatwego
chrześcijaństwa, nie jest dobrze przypomnieć sobie,
że to naprawdę kosztuje bycie mężczyzną lub kobietą,
którą Bóg może używać? Nie można za nic otrzymać
podobnego do Chrystusa charakteru. Nie można
wykonywać Chrystusowego dzieła bez wielkiej ceny:
„Czy możecie pić kielich, z którego ja piję i być
ochrzczeni chrztem, którym ja jestem ochrzczony?”
Chiny w tym czasie, przyciągały nie mało publicznej
uwagi, z powodu znacznych postępów „Rebelii
Taiping”. Wielu modliło się, a niezliczona ilość
serc bardziej lub mniej była poruszona w sprawie ich
ewangelizacji. Ale kiedy nadeszło rozczarowanie i
zawód z powodu przedsięwzięcia, które tak dobrze się
zapowiadało, większość przestała słać pomoc i
troszczyć się o tą sprawę. Spotkania modlitewne
zmalały do zera, niedoszli misjonarze zawrócili do
innych powołań. Datki zmalały do takich rozmiarów,
że prócz jednego Towarzystwa do ewangelizacji Chin,
nie istniało w rzeczywistości żadne inne. Lecz tu i
tam byli tacy, na których Pan mógł liczyć – być może
biedni i słabi, nieznani, małoważni, lecz gotowi
przez łaskę przemierzyć całą drogę, wykonując Jego
zamierzenia.
Tu w swoim spokojnym mieszkaniu w Drainside
znajdował się taki człowiek. Z wszystkimi swoimi
ograniczeniami, Hudson Taylor ponad wszystko pragnął
charakteru Chrystusowego i Jego życia. W miarę jak
nadchodziły kolejne próby, choć mógł tego uniknąć,
wybierał drogę samozaparcia i krzyż, i to nie z
powodu jakiś myśli o swoich zasługach, które ma,
dlatego, że tak czyni, lecz po prostu, dlatego, że
był prowadzony przez Ducha Bożego. W taki sposób
przyjmował postawę, która nie stanowiła przeszkody
dla błogosławieństwa. „Oto zostawiam przed tobą
otwarte drzwi i żaden człowiek nie może ich zamknąć,
gdyż, chociaż masz małą moc, zachowałeś moje słowo i
nie zaparłeś się mojego imienia”. „Wielkie drzwi i
możliwości... i wielu przeciwników”.
Z pewnością przeciwnicy mieli przeciwstawić się
rozwojowi Hudsona Taylora w tym czasie. Wchodził on
w jeden z najbardziej owocnych okresów swojego
życia, obfitego w błogosławieństwa dla niego samego
i dla innych. Czyż może, zatem być coś dziwnego, że
kusiciel był blisko? Był samotny, głodny miłości i
współczucia, a to życie samozaparcia nie było łatwe
do zniesienia dla chłopca. Z tej sposobności właśnie
skorzystał diabeł i na chwilę pozwolono mu wykonać
najgorszą jego pracę, aby nawet i to mogło służyć
dobru. To było właśnie wtedy, gdy zaledwie kilka
tygodni przebywał w Drainsaid. Wtedy właśnie spadło
na niego to straszne uderzenie i ta, którą miłował
wielką miłością wydawała się być utraconą na zawsze
dla niego. Bardzo niepewna przyszłość, pośród tych
wszystkich zmian sprawiła, że coraz bardziej tęsknił
za jej obecnością i towarzystwem. Ale teraz marzenie
się skończyło. Wiedząc, że nic nie jest w stanie
wyperswadować jej przyjacielowi zamiaru zostania
misjonarzem, młoda nauczycielka muzyki – ze swoją
słodką twarzą i przyjemnym głosem – po raz ostatni
jasno postawiła sprawę, że nie jest gotowa jechać do
Chin. Jej ojciec nie chciał o tym słyszeć, a ona też
nie czuła, że nadaje się do takiego życia. To mogło
znaczyć tylko jedno. Teraz serce, które najmocniej
ją kochało, wydawało się być bliskie załamania. „Czy
to wszystko warte tej chwili?” – nalegał kusiciel.
„Dlaczego nie mógłbyś pojechać do Chin po tym
wszystkim? Dlaczego całe życie trudzić się i
cierpieć dla idei obowiązku? Porzuć to wszystko
teraz, kiedy jeszcze ją możesz zdobyć. Zarabiaj na
normalne życie jak każdy inny i służ Panu w kraju.
Teraz jeszcze możesz ją zdobyć”.
Miłość nacierała ostro. Był moment zawahania. Wróg
nacierał jak powódź. Chłopiec sparaliżowany smutkiem
i zamiast zwrócić się do Pana o pociechę, zachował
dla siebie swój smutek. Lecz nie został opuszczony..
„Samotny w przychodni (pisał na następny dzień),
miałem okres topnienia. Całkowicie byłem zmiękczony
i ukorzony, i miałem cudowną manifestację miłości
Bożej. „Złamanym i skruszonym sercem” On nie
pogardził, lecz odpowiedział na moje wołanie o
błogosławieństwo we wszelkim dziele i prawdzie”.
Tak On ukorzył mnie i pokazał mi, czym jestem,
objawiając Samego Siebie jako obecnego, jako stojącą
przy mnie pomoc w czasie ucisku. I chociaż nie
pozbawił mnie uczucia mojego przygnębienia, to
jednak sprawił, że byłem w stanie śpiewać: „Jednak
będę radować się w Panu, będę radować się w Bogu
mojego zbawienia. Teraz jestem szczęśliwy w miłości
mojego Zbawiciela. Mogę dziękować Mu za wszystko,
nawet na najbardziej bolesne doświadczenie z
przeszłości i ufać Mu bez strachu przed tym
wszystkim, co ma nadejść”.
Rozdział 4
Dalsze kroki wiary
Kto ufa w Bożą niezmierną miłość
Buduje na skale, której nikt nie poruszy
-Neumark
„Nigdy nie składałem ofiary” – powiedział Hudson
Taylor w późniejszych latach patrząc wstecz na swoje
życie, w którym z pewnością tego elementu nie
brakowało. Ale to, co powiedział było prawdą, gdyż
rekompensaty były tak rzeczywiste i trwałe, że sam
się przekonał, że gdy się postępuje według serca
Bożego, to oddawanie nieuchronnie powoduje
otrzymywanie. To tak bardzo okazało się tej zimy w
Drainside. Nie tylko zewnętrznie, lecz również
wewnętrznie zaakceptował wolę Bożą, poświęcając to,
co wydawało się być najlepsze i radośniejsze, aby
nie mieć przeszkód w naśladowaniu Chrystusa. Ofiara
była wielka, lecz odpłata daleko większa.
„Niewypowiedziana radość (mówi nam) przez cały dzień
i każdego dnia była moim szczęśliwym doświadczeniem.
Bóg, mój Bóg był moją żywą, jasną rzeczywistością i
wszystko, co miałem do wykonania, było tylko radosną
służbą”.
Nowy ton można dostrzec z jego listów, które od tego
czasu były mniej skierowane na jego wewnętrzne
przeżycia, a bardziej były pełne misyjnego zamiaru,
Chiny znowu wysunęły się na czoło we wszystkich jego
przemyśleniach, a w jego duszy miały miejsce
głębokie doznania niepokoju, co do duchowego stanu
tych bez Chrystusa.
„Nie pozwól, aby cokolwiek wyprowadziło cię z
równowagi droga matko (pisał w tym czasie). Misyjna
praca jest zaprawdę, najbardziej szlachetnym
zajęciem, w jakie kiedykolwiek śmiertelnik może być
zaangażowany. Z pewnością nie możemy być niewrażliwi
na więzy natury, lecz czy moglibyśmy radować się nie
mając niczego, co poświęcilibyśmy Zbawicielowi?
Trwaj w modlitwie za mną. Chociaż pocieszony
odnośnie doczesnych spraw i szczęśliwy, i wdzięczny,
potrzebuję twoich modlitw... Och, matko nie potrafię
opowiedzieć ci, nie potrafię opisać jak tęsknię, aby
być misjonarzem, aby nieść radosną nowinę biednym,
ginącym grzesznikom. Ach, poświęcić się i być
poświęconym dla tego, który umarł za mnie!... Pomyśl
matko, dwanaście milionów – liczba tak wielka, że
trudno sobie ją wyobrazić. Tak dwanaście milionów
dusz w Chinach każdego roku, odchodzi bez Boga i bez
nadziei do wieczności...Och, spójrzmy ze
współczuciem na ten tłum! Bóg był miłosierny dla
nas, bądźmy jak On. Muszę zakończyć. Czyż nie
poświęcisz wszystkiego dla Jezusa, który umarł za
ciebie. Tak matko wiem, poświęciłabyś. Bóg będzie z
tobą i pocieszy cię. Muszę jechać, kiedy tylko
zaoszczędzę wystarczającą ilość pieniędzy. Czuję, że
nie mógłbym żyć, jeżeli coś nie zostałoby uczynione
dla Chin”.
Ale im bardziej tęsknił, aby wyruszyć natychmiast
pojawiały się pewne zastanowienia, które go
wstrzymywały. Mały pokój w Drainside był świadkiem
wielu konfliktów i zwycięstw znanych jedynie Bogu.
„Dla mnie jest to bardzo poważna sprawa (pisał tej
zimy), aby rozważyć wyjazd do Chin, daleko od
ludzkiej pomocy, być tam zależnym jedynie od żywego
Boga w sprawie ochrony, zaopatrzenia i różnego
rodzaju pomocy. Czuję, że duchowe muskuły wymagają
wzmocnienia dla takiego jak to przedsięwzięcia. Co
do tego nie ma wątpliwości, że jeżeli wiara nie
zawiedzie to Bóg również nie zawiedzie. Lecz cóż
będzie, jeżeli wiara okaże się niewystarczająca? W
tamtym czasie nie nauczyłem się jeszcze, że nawet,
gdy my nie wierzymy On pozostaje wierny i nie może
zaprzeć się samego siebie”. W następstwie tych
rozważań, bardzo poważną sprawą stało się dla mnie,
nie to czy On był wierny, ale czy ja mam
wystarczającą wiarę, aby zagwarantować rozpoczęcie
przedsięwzięcia, które było przede mną?
”Kiedy wyruszę do Chin - myślałem – nie będę miał
żadnych pretensji w stosunku do nikogo, moje jedyne
wołanie będzie skierowane ku Bogu. Jak ważne jest
nauczenie się przed opuszczeniem Anglii poruszyć
człowieka jedynie poprzez Boga w modlitwie”.
I dlatego gotów był zapłacić każdą cenę jakakolwiek
by nie była. Być może był tam jakiś brak rozsądku,
może ekstremalne podejście do sprawy, lecz jakże
cudownie Bóg zrozumiał i zaspokoił go! „Aby poruszyć
człowieka jedynie poprzez Boga przez modlitwę” – to
było jego wielką ambicją, wspaniale zrealizowaną tej
samotnej zimy w Drainside.
„W Hull mój miły pracodawca (kontynuuje) prosił abym
przypominał mu, kiedy jest mi winien zapłatę.
Postanowiłem nie czynić tego bezpośrednio, lecz
prosząc Boga, aby zechciał mu ten fakt przypomnieć.
I w taki sposób zachęcić mnie poprzez danie
odpowiedzi na moją modlitwę.
Pewnego razu, kiedy zbliżał się dzień zapłaty
czwartej części mojej pensji, tak jak zwykle, wiele
się o to modliłem. Nadszedł czas, a dr Hardey nie
uczynił żadnej aluzji, co do tej sprawy. Trwałem w
modlitwie. Dni mijały, a on nie pamiętał, aż w
końcu, robiąc moje tygodniowe rozliczenie pewnego
sobotniego wieczoru, stwierdziłem, że posiadam tylko
jedną monetę – pół koronówkę. Nadal, więc nie
doznawałem niedostatku i trwałem w modlitwie.
Ta niedziela była bardzo szczęśliwa. Jak zazwyczaj
moje serce było przepełnione błogosławieństwami. Po
uczestnictwie w porannym nabożeństwie moje
popołudnia i wieczory były zajęte pracą dla
ewangelii w różnych domach mieszkalnych, które
miałem zazwyczaj odwiedzać w niższej części miasta.
W takich momentach wydawało mi się, że niebo zaczyna
się poniżej, i wszystkiego, czego mogłem się
spodziewać, to dalszych sposobności do radości i nie
było prawdziwszego uczucia od tego, które
posiadałem..
Po zakończeniu mojej ostatniej usługi tego wieczoru,
około godziny 10, przyszedł do mnie biedny człowiek.
Poprosił mnie abym poszedł i modlił się za jego
żoną, mówiąc, że była umierająca. Z ochotą się
zgodziłem, a po drodze zapytałem, dla dlaczego nie
posłał po księdza, gdyż jego akcent powiedział mi,
że jest Irlandczykiem. „Uczyniłem to – powiedział, –
lecz ksiądz odmówił przyjścia bez zapłacenia
osiemnastu pensów, których ten człowiek nie
posiadał, gdyż jego rodzina głodowała. Od razu
przyszła mi myśl, że wszystkie pieniądze, jakie
posiadałem, były tą pojedynczą półkoronówką, a ona
była w jednej monecie. Ponadto, chociaż czekała na
mnie miska wodnej owsianki, którą zazwyczaj
spożywałem na kolację, miałem wystarczające dużo na
śniadanie, to z pewnością nic nie miałem w
nadchodzącym dniu na obiad.
Jakoś od razu został w moim sercu zatrzymany potok
radości. I zamiast skarcić samego siebie, zacząłem
karcić ubogiego człowieka, mówiąc mu, że to bardzo
źle, że dopuścił do takiego stanu rzeczy, jaki on
opisał. Powinien złożyć podanie do urzędu opieki
społecznej. Jego odpowiedzią było, że tak uczynił i
powiedziano mu żeby przyszedł o dwunastej godzinie
następnego dnia, lecz obawiał się, że jego żona
mogłaby nie przeżyć nocy. Ach, pomyślałem, jeżeli
tylko miałbym dwa szylingi i sześć pensów zamiast
połkoronówki, z jakąż radością dałbym tym biednym
ludziom szylinga! Lecz myśl o podzieleniu się
półkoronówką była daleka ode mnie. Jakaś myśl
docierała do mnie, że prawda po prostu była taka, że
mogłem ufać Bogu z szesnastoma pensami, lecz nie
byłem przygotowany, aby ufać tylko Jemu bez żadnych
pieniędzy w kieszeni.
Mój przewodnik zaprowadził mnie na podwórze, a ja
szedłem za nim trochę zaniepokojony. Już raz byłem
tu wcześniej, a przy mojej ostatniej wizycie
zostałem szorstko potraktowany... W górę po słabo
oświetlonych schodach wprowadził mnie do nędznego
pokoju. Och, cóż za widok on przedstawiał! Czworo
lub pięcioro dzieci stało obok siebie, a ich zapadłe
policzki i oczy, bezbłędnie opowiadały historię
powolnego głodowania, a leżąca na macie osoba, była
biedną, wyczerpaną matką z trzydziestogodzinnym
niemowlęciem, jęczącym raczej niż wołającym u jej
boku..
Ach – pomyślałem, – jeżeli miałbym dwa szylingi i
sześć pensów zamiast półkoronówki, z jakąż radością
dałbym im jeden szyling i sześć pensów. Ale nadal
nędzna niewiara powstrzymywała mnie od posłuszeństwa
impulsowi, aby ulżyć ich nieszczęściu, kosztem
wszystkiego, co posiadałem.
Może to wydać się dziwne, że byłem w stanie
powiedzieć tyle, aby, pocieszyć tych biednych ludzi.
Sam jednak potrzebowałem pociechy. Zacząłem mówić
im, że nie muszą być przygnębieni i choć
okoliczności, w jakich się znaleźli są bardzo
ciężkie, to jest dobry i miłujący Ojciec w niebie.
Lecz coś wewnątrz mnie wołało: „Ty obłudniku! Mówisz
tym ludziom o dobrym i miłującym Ojcu w niebie, a
nie jesteś przygotowany, aby zaufać Mu bez
półkoronówki”.
Niemal zadławiłem się. Z jakąż radością poszedłem na
kompromis z sumieniem, jeżeli miałbym florena i
sześć pensów! Z dziękczynieniem dałbym florena i
zachował resztę. Ale nie byłem jeszcze przygotowany,
aby ufać jedynie Bogu bez tych sześciu pensów.
W takich okolicznościach mówienie nie było możliwe,
ale dziwne, myślałem, że nie będę miał trudności w
modlitwie. Modlitwa w tych dniach była dla mnie
rozkosznym zajęciem. Tak spędzony czas nigdy nie
wydawał mi się uciążliwy, i nie znałem, co to znaczy
brak słów. Wydawało mi się, że wszystko, co
powinienem uczynić, to zgiąć kolana i modlić się.
Sądziłem, że wtedy przyjdzie wyswobodzenie zarówno
dla nich, jak i dla mnie.
„Poprosiłeś mnie, abym przyszedł i modlił się za
twoją żoną – powiedziałem do człowieka, – więc
módlmy się”. I ukląkłem.
Ale nim otwarłem usta do „Ojcze nasz, któryś jest w
niebie” – sumienie powiedziało mi wewnątrz:
„Ośmielasz się drwić z Boga? Ośmielasz się klękać i
nazywać Go Ojcem z półkoronówką w kieszeni?”
Nadszedł dla mnie czas takiego konfliktu, jakiego
wcześniej nie doświadczałem. Jak przebyłem przez tą
formę modlitwy, nie wiem i to czy słowa były
wypowiedziane składnie, czy nie, nie wiem. Powstałem
jednak z moich kolan wielce przygnębiony na umyśle.
Biedny ojciec zwrócił się do mnie mówiąc: „Pan
widzi, w jakim strasznym stanie się znajdujemy.
Jeżeli może nam pan pomóc, to w imię Boże, niech pan
uczyni to!
Na chwilę to słowo rozbłysło w moim umyśle: „Daj
temu, kto cię prosi!” A w słowie króla jest moc.
Włożywszy moją rękę do kieszeni, wolno wyciągnąłem
półkoronówkę i dałem ją człowiekowi. Powiedziałem,
mu, że może to wydawać się małą rzeczą dla mnie
pomóc mu, gdyż widzi, że jestem dobrze ubrany, lecz
dzieląc się tą monetą, daję mu wszystko, co mam. A
to, co próbowałem im powiedzieć jest prawdą, Bóg
rzeczywiście jest Ojcem i można Mu zaufać. I cóż za
radość w pełnym uniesieniu powróciła do mojego
serca! Mogłem powiedzieć wszystko, a cała przeszkoda
dla błogosławieństwa odeszła, odeszła a ja ufałem na
wieki.
Nie tylko życie biednej kobiety zostało uratowane,
lecz, jak zdałem sobie z tego sprawę, zostało
uratowane również moje życie. Mogła nastąpić
katastrofa i prawdopodobnie nastąpiłaby gdyby
chrześcijańskie życie nie posiadało łaski w tym
czasie, aby być posłusznym przezwyciężającej mocy
Ducha Bożego.
Dobrze pamiętam, tą noc, kiedy wróciłem do domu, do
mojego pokoju, jakie moje serce było lekkie, tak
lekkie, jak moja kieszeń. Ciemne opuszczone ulice
rozbrzmiewały hymnem chwały, którego nie mogłem
powstrzymać. Kiedy spożyłem moją miskę owsianki
przed udaniem się na spoczynek, nie zamieniłbym jej
na książęcą ucztę. Kiedy ukląkłem przy łóżku,
przypomniałem Panu Jego własne słowo: „Ten, kto daje
ubogim pożycza Panu”. Poprosiłem Go, aby nie
pozwolił, aby moja pożyczka miała zbyt długi termin
zwrotu, gdyż inaczej nie będę miał nic na obiad
następnego dnia i z pokojem wewnątrz, spędziłem na
odpoczynku szczęśliwą noc.
Następnego poranka pozostał mi na śniadanie talerz
owsianki i zanim skończyłem go spożywać, za drzwiami
dało się słyszeć stukanie listonosza. Nie miałem w
zwyczaju otrzymywania listów w poniedziałek, gdyż
moi rodzice i większość z moich przyjaciół
powstrzymywało się od wysłania listów w sobotę. Tak
więc, byłem niejako zdziwiony, kiedy weszła
właścicielka domu, trzymając list albo paczkę w
swojej mokrej ręce przykrytej fartuchem. Spojrzałem
na ten list, lecz nie mogłem rozpoznać pisma. Była
to albo dziwna, albo niewprawna ręka, a znaczek był
zamazany. Skąd to przyszło, nie mogłem powiedzieć.
Otwierając kopertę nie znalazłem żadnego listu, a
tylko kartkę białego papieru, w którą była zawinięta
para kozich rękawic, z których ku memu zdziwieniu,
wypadło na podłogę pół suwerena.
„Chwała Panu!” – wykrzyknąłem – inwestycja czterystu
procent w ciągu dwunastu godzin! Jakże zadowoleni
byliby kupcy z Hull, gdyby mogli pożyczać swoje
pieniądze na takim oprocentowaniu! Wtedy i w tamtym
miejscu postanowiłem, że moje oszczędności i zarobki
będzie przechowywał bank, do którego nie można się
włamać, niezależnie od okoliczności. Postanowienia
tego jak dotąd nie żałowałem. Nie potrafię
opowiedzieć wam, jak często mój umysł przypominał mi
to zdarzenie i całą pomoc, jaką ono było w trudnych
sytuacjach. Jeżeli jesteśmy wierni Bogu w małych
rzeczach, to zdobędziemy doświadczenie i siłę, które
będą dla nas pomocą w bardziej poważnych próbach
życia”.
To jednak nie był koniec całej tej historii, ani nie
była to jedyna odpowiedź na modlitwę, która
wzmocniła wiarę Hudsona Taylora w tym czasie.
„To znaczące i łaskawe wyswobodzenie było dla mnie
zarówno wielką radością, jak i wielkim umocnieniem
wiary. Oczywiście dziesięć szylingów jakkolwiek
oszczędnie używanych, nie mogło starczyć na długo,
dlatego konieczne było dalsze trwanie w modlitwie.
Prosiłem Boga, aby większe zaopatrzenie, które mi
było ciągle należne, zostało przypomniane mojemu
pracodawcy i wypłacone mi. Jednakże wszystkie moje
prośby wydawały się pozostawać bez odpowiedzi i
zanim minęły dwa tygodnie, stwierdziłem, że w
znacznej mierze znajduję się na tej samej pozycji,
którą zajmowałem w tą pamiętną niedzielną noc. W
międzyczasie trwałem w modlitwie, błagając Boga
coraz bardziej i bardziej gorliwie, aby Sam zechciał
przypomnieć dr Hardeyowi, że jest mi winien zapłatę.
Oczywiście to nie chęć posiadania pieniędzy
przygniatała mnie. Te w każdej chwili mógłbym mieć
prosząc o nie. Pytaniem najwyższej wagi dla mnie
było: „Czy mogę jechać do Chin, czy też moja chęć
wiary i mocy Boga okaże się tak poważną przeszkodą,
że uniemożliwi mi ona zajęcie się tą najbardziej
chwalebną służbą.
W miarę jak tydzień miał się ku końcowi, czułem się
niezmiernie zakłopotany. Nie tylko siebie musiałem
brać po uwagę. W sobotni wieczór musiałem zapłacić
mojej gospodyni i dobrze wiedziałem, że ona tak
łatwo nie może obyć się bez tych pieniędzy. Czyż nie
powinienem chociażby z jej powodu porozmawiać w
sprawie mojej wypłaty? Uczynienie tego, w każdym
razie, będzie potwierdzeniem, że nie nadaję się do
podjęcia misjonarskiego przedsięwzięcia. Poświęciłem
niemal cały czwartek i piątek, oraz cały czas wolny
od niezbędnych zajęć na gorliwym bojowaniu u Boga w
modlitwie. Jednak w sobotni poranek byłem ciągle na
tej samej pozycji, co przedtem. I teraz żarliwie
wołałem o prowadzenie w tym czy nadal powinienem
czekać na Ojcowski czas. Na tyle na ile mogłem to
rozsądzić, otrzymywałem zapewnienie, że czekanie na
Jego czas będzie najlepszym wyjściem, i że Bóg w ten
czy inny sposób odpowie w mojej sprawie. Tak oto
czekałem, a moje serce było teraz w odpocznieniu i
ciężar odszedł.
Około piątej popołudniu w tą sobotę dr Hardey
zakończył wypisywanie swoich recept i odbył swój
ostatni obchód tego dnia, rozsiadł się w fotelu tak,
jak to było jego zwyczajem i zaczął mówić o Bożych
sprawach. Był on prawdziwym chrześcijaninem i
spędzaliśmy razem wiele chwil na radosnej
społeczności.
W tym czasie byłem zajęty spoglądaniem na garnek z
gotującym się wywarem, który wymagał poświęcenia
wiele uwagi. Zaiste było to dla mnie szczęśliwym
zbiegiem okoliczności, gdyż bez żadnego oczywistego
związku z tym, co mówił niespodziewanie rzekł:,
„Ale, ale, Taylor, czy nie jestem ci znowu winien
zapłaty?” Można sobie wyobrazić moje podniecenie.
Musiałem udławić się śliną dwa, albo trzy razy zanim
mogłem odpowiedzieć. Z moimi oczami skierowanymi na
garnek, tyłem do doktora powiedziałem mu tak
spokojnie, jak tylko mogłem, że owszem zalega pewien
czas. Jakąż wdzięczność czułem w tej chwili! Bóg z
pewnością usłyszał moją modlitwę i sprawił w tym
czasie mojej największej potrzeby, że przypomniał
doktorowi o mojej zapłacie bez słowa sugestii z
mojej strony.
„Och, jakże mi przykro, że nie przypomniałeś mi –
odpowiedział – wiesz jak jestem zajęty. Szkoda, że
nie pomyślałem o tym trochę wcześniej, gdyż właśnie
tego popołudnia, wysłałem wszystkie pieniądze, jakie
miałem do banku. Gdyby było inaczej od razu bym ci
je wypłacił”.
Nie da się opisać mojego zwrotu uczuć spowodowanego
tym nieoczekiwanym stwierdzeniem. Nie wiedziałem, co
czynić. Szczęśliwie dla mnie garnek się wygotował i
miałem dobry powód, aby wybiec z nim z pokoju.
Zaiste byłem zadowolony, że pozostałem z dala od
zasięgu jego wzroku i niemal wdzięczny, że nie
dostrzegł moich emocji.
Zaraz jak tylko poszedł, musiałem znaleźć zaciszne
miejsce i wylać swe serce przed Panem, zanim
uspokojenie, więcej niż uspokojenie, wdzięczność i
radość zostały odnowione. Czułem, że Bóg ma swój
sposób i nie ma zamiaru mnie zawieść. Szukałem już
Jego woli rano i na tyle, na ile mogłem rozsądzić
otrzymałem wskazanie, aby cierpliwie czekać. I teraz
Bóg zamierzał dla mnie działać w jakiś inny sposób.
Wieczór minął, a moje sobotnie wieczory zazwyczaj
spędzałem na czytaniu Słowa i przygotowywaniu
tematu, na który spodziewałem się mówić w różnych
domach mieszkalnych, na drugi dzień. Czytałem chyba
trochę dłużej niż zazwyczaj. W końcu około godziny
dziesiątej wieczór, kiedy nie pojawiły się żadne
zakłócenia założyłem mój płaszcz i przygotowałem się
do wyjścia do domu, raczej wdzięczny, że tym razem
wyszedłem z kluczem w kieszeni, gdyż moja gospodyni
udawała się wcześniej na spoczynek. Z pewnością tej
nocy żadna pomoc nie nadejdzie. Ale być może do
poniedziałku Bóg zadziała dla mnie i będę mógł
zapłacić mojej gospodyni na początku tygodnia,
pieniądze, które dałbym wcześniej gdyby to było
możliwe.
Właśnie, kiedy miałem zakręcić gaz, usłyszałem w
ogrodzie, który leży pomiędzy domem mieszkalnym, a
przychodnią, kroki doktora, Śmiał się serdecznie do
siebie samego, jak gdyby był czymś rozbawiony.
Wchodząc do przychodni poprosił o księgę wpisów i
powiedział mi, że to dziwne, ale jeden z jego
najbogatszych pacjentów właśnie przyszedł, aby
zapłacić za leczenie. Czyż nie było to dziwne! Nie
przyszło mi na myśl, że to ma jakikolwiek związek z
moją sprawą. Patrząc z pozycji niezainteresowanego
widza również byłem wysoce rozbawiony, że człowiek
pławiący się w bogactwie, przyszedł po godzinie
dziesiątej wieczór, aby zapłacić rachunek, który
jakiegoś innego dnia mógł pokryć czekiem w o wiele
wygodniejszy sposób. Wyglądało to jakby ta sprawa
nie dawała mu spokoju i został przymuszony, aby
przyjść o niezwykłej godzinie, aby spłacić swoją
należność.
Suma została należycie wpisana do księgi i doktor
Hardey miał zamiar wyjść, kiedy nagle zawrócił,
dając mi część banknotów i ku memu zdziwieniu i
wdzięczności powiedział: „Ale, ale Taylor, również
dobrze możesz ty wziąć te banknoty. Nie mam
drobnych, lecz w przyszłym tygodniu mogę dać tobie
wyrównanie”.
Znowu zostałem sam z nie odkrytymi uczuciami i
wróciłem do mojej małej komory i wysławiałem Pana
radosnym sercem, że mimo wszystko mogę pojechać do
Chin.
Rozdział 5
Wiara wypróbowywana i wzmocniona
Wystarczy, że Bóg, mój Ojciec wie.
Nic tej wiary zasmucić nie jest w stanie
Wszak dać to, co najlepsze chce.
Tym, którzy Jemu pozostawiają wybór i działanie.
wybrane –
„Mimo wszystko mogę pojechać do Chin!” Lecz jak
wiele prób było przed nim. Życie, które miało być
wyjątkowo owocne, musiało być zakorzenione i
ugruntowane w Bogu, w nadzwyczajny sposób.
Londyn nastąpił po Hall i tam Hudson Taylor wstąpił
jako student medycyny do jednego z wielkich
szpitali. Nadal polegał na Panu, jeśli chodzi o
zaopatrzenie. I chociaż jego ojciec i Towarzystwo,
które w końcu wysłało go do Chin oferowali pomoc w
jego wydatkach, odczuwał, że nie wolno mu tracić
sposobności do dalszego wypróbowywania obietnic
Bożych. Kiedy odmówił przyjęcia hojnej oferty, w
domu uznano, że Towarzystwo zaspokaja jego potrzeby.
Pobierał swoje honorarium z londyńskiego szpitala, a
wujek w Soho, oddał na kilka tygodni do jego
dyspozycji dom, lecz poza tym nie było nic pomiędzy
nim, a jego potrzebą w tym wielkim mieście, za
wyjątkiem Bożej wierności. Przed opuszczeniem Hull
napisał do swojej matki:
„Prawdziwie doświadczam prawdy tego słowa: „Ty
zachowasz w doskonałym pokoju umysł tego, kto
spoczywa na tobie, ponieważ założył swą ufność w
Tobie”. Mój umysł jest tak samo spokojny, a nawet
bardziej niż gdybym miał sto funtów w mojej
kieszeni. Niech On zachowa mnie zawsze takim, w
prostocie spolegającym na Nim, w sprawie każdego
błogosławieństwa, zarówno doczesnego jak i
duchowego”.
A do swojej siostry Amelii pisał:
„Żadna z sytuacji, jakie przytrafiły mi się w
Londynie, nie były tymi, które odpowiadałyby mi. Ja
jednak nie dbam o to, gdy On jest „ten Sam wczoraj,
dzisiaj i na wieki”. Jego miłość jest niezawodna,
Jego słowo niezmienne. Jego moc zawsze ta sama.
Dlatego serce, które ufa Jemu jest zachowywane w
„doskonałym pokoju”... Wiem On wypróbowuje mnie,
tylko po to, aby moja wiara wzrosła i że wszystko to
jest w miłości. Tak, jeżeli On jest uwielbiony, ja
jestem zadowolony”.
Na daleką chińską przyszłość Hudson Taylor miał
jedną na wszystko wystarczającą ufność. Jeżeli ona
zawiedzie, to lepiej było to odkryć w Londynie niż
daleko w Chinach. Dobrowolnie, z własnej woli,
odciął się od wszelkich możliwych źródeł
zaopatrzenia. To Boga, żywego Boga potrzebował –
mocniejszej wiary, aby uchwycić się Jego wierności i
więcej doświadczenia o praktyczności postępowania z
Nim w każdej sytuacji. Wygoda lub niewygoda w
Londynie, środki lub brak środków, wydawały się być
małą sprawą w porównaniu z głębszym poznaniem Tego,
od którego wszystko zależy. Teraz, kiedy pojawiła
się dalsza sposobność, aby to poznanie poddać
próbie, nie zawahał się, chociaż wiedział, że może
to spowodować niemałe doświadczenie.
Rezultat udowodnił, że w każdej dziedzinie młody
student medycyny był prawdziwie prowadzony przez
Boga. Było wiele i to bezbłędnych odpowiedzi na
modlitwy skierowane do Boga, kiedy przebywał w
Londynie. Wzmocniły jego wiarę, dostarczając
przygotowania do nieprzewidzianego rozwoju wypadków,
które przyśpieszyły jego wyjazd do Chin, w przeciągu
dwunastu miesięcy.
W swoim krótkim „wspomnieniu” pan Taylor opowiada
historię tych doświadczeń. Wystarczy powiedzieć
tutaj, że ta samotność i odosobnienie, które zostały
dopuszczone, ta próba wytrzymałości – przez te
wszystkie miesiące żywił się tylko ciemnym chlebem i
jabłkami, przemierzając więcej niż osiem mil do i ze
szpitala – i cała niepewność związana ze złączeniem
się tylko z jednym Towarzystwem przygotowującym go
do wysłania, przyczyniły się nie mało do uczynienia
go mężem wiary, jakim się stał już w swoich
wczesnych latach.
Hudson Taylor miał tylko dwadzieścia lat, kiedy
nieoczekiwanie otwarła się droga i został poproszony
przez chińskie Ewangelizacyjne Towarzystwo, do
wypłynięcia do Szanghaju, skoro tylko znajdzie się
statek płynący tam. Rebelia osiągnęła szczyt swojego
powodzenia. Ze swoją stolicą usytuowaną w Nanking,
te nominalne chrześcijańskie wojska, przemierzały
centralne i północne prowincje tak, że nieomal
dotarły do Pekinu. „Poślij mi nauczycieli, wielu
nauczycieli, aby pomogli mi uczynić prawdę znaną” –
napisał ich przywódca do amerykańskiego misjonarza,
któremu ufał. Kiedy już moje przedsięwzięcie
zakończy się sukcesem, rozniosę te naukę po całym
cesarstwie, aby wszyscy mogli się nawrócić do
jedynego Pana i wielbić jedynie prawdziwego Boga.
Tego moje serce gorliwie pragnie.
Mówiąc krótko, wydawało się jak gdyby Chiny otwarły
się nagle na posłańców ewangelii. Wszędzie zostały
głęboko poruszone chrześcijańskie serca. Coś musi
być uczynione, i to uczynione natychmiast, aby
stawić czoło tak wielkiemu kryzysowi i na jakiś czas
spłynęły pieniądze. Pośród różnych projektów,
Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne
postanowiło świętować swój jubileusz przez
wydrukowanie milionów kopii Chińskiego Nowego
Testamentu, a Towarzystwo, z którym Hudson Taylor
był w kontakcie zdecydowało się posłać dwóch ludzi
do Szanghaju, do pracy wewnątrz kraju. Jeden z nich
szkocki lekarz nie mógł wyjechać od razu. Liczyli,
więc na młodszego, mając nadzieję, że uda mu się
wyruszyć w krótkim terminie, nawet, jeżeli oznaczało
to dla niego poświęcenie tytułów naukowych, na które
pracował w dziedzinie medycyny i chirurgii.
Był to poważny krok, który miał być uczyniony i
Hudson Taylor zwrócił się naturalnie do swoich
rodziców o poradę i modlitwę. Po spotkaniu z jednym
z sekretarzy Chińskiego Towarzystwa
Ewangelizacyjnego, napisał do swojej matki:
„Pan Bird usunął większość z moich obaw, jakie
odczuwałem i sądzę, że będzie dobrze dostosować się
do jego sugestii i od razu zaproponować moją
kandydaturę Komitetowi. Będę oczekiwał na twoją
odpowiedź i polegał na twoich modlitwach. Jeżeli
będę miał wyruszyć natychmiast, to czy radzisz abym
odwiedził dom przed wypłynięciem. Pragnę się znowu
spotkać z tobą i wiem, że oczywiście chciałabyś mnie
zobaczyć. Ale wydaje mi się, że lepiej byłoby nam
nie spotkać się niż rozstawać się na zawsze. Nie,
nie na zawsze!
Jeszcze mała chwilka, a wszystko przeminie
Dlaczego mamy wzbraniać się przed obiecanym krzyżem?
Uznając dla Niego wszystko inne za stratę
I jakąż zapłatą będzie Jego uśmiech, za cierpienia
tej małej chwilki.
Nie potrafię więcej napisać, ale spodziewam się
otrzymać, tak szybko jak to będzie możliwe,
odpowiedź od ciebie. Módl się za mnie. Łatwo jest
mówić o pozostawieniu wszystkiego dla Chrystusa,
lecz kiedy dochodzi do próby – to tylko wtedy, kiedy
stoimy „przyobleczeni zupełnie w Nim”, możemy przez
to przejść. Niech Bóg będzie z tobą i błogosławi cię
moja droga matko. Niech sprawi abyś niczego więcej
nie pragnęła poza „poznaniem Jego, nawet w
społeczności Jego cierpień”.
„Módl się za mną, droga Amelio, aby Ten, który
obiecał zaspokoić każdą naszą potrzebę, był ze mną w
tej bolesnej, chociaż długo oczekiwanej godzinie.
Kiedy patrzymy na samych siebie, na małość naszej
miłości, na bezowocność naszej służby i na mały
postęp, jaki uczyniliśmy w kierunku doskonałości,
jakąż ochotą dla duszy jest zwrócenie się do Niego.
Zanurzenie się na nowo w „Źródle otwartym na grzech
i na nieczystość”, pamiętanie, że jesteśmy „przyjęci
w umiłowanym, który z Boga jest uczyniony dla nas
mądrością i sprawiedliwością i uświęceniem i
odkupieniem”. Och, pełnia Chrystusa!
* * * * * * *
Chiny w roku 1854, do których brzegów dotarł po
trwającej pięć miesięcy podróży,były znacznie
większym problemem dla ewangelizacji, niż to jest
obecnie (lata trzydzieste XX wieku). Szanghaj i
cztery inne Porty Traktatowe były jedynymi miejscami
gdzie wolno było osiedlać się cudzoziemcom. W głębi
kraju nie było ani jednego protestanckiego
misjonarza. Szalała wojna domowa, a taipejska
propaganda zaczęła tracić swój wcześniejszy
charakter. Obecnie przeistaczała się w zepsuty
polityczny ruch, który w ciągu dwunastu lat swojego
istnienia zalał kraj powodzią krwi i
niewypowiedzianego cierpienia. Zamiast dotarcia do
Nanking i możliwości ewangelizacyjnych w głębi kraju
Hudson Taylor miał wielkie trudności, aby postawić
swoje stopy nawet w Szanghaju, a podróż dalej mogła
być podjęta tylko kosztem wielkiego ryzyka. Z punktu
widzenia lat późniejszych, kiedy to sam był
odpowiedzialny za przewodzenie wielu misjonarzom,
łatwo zauważyć, że wszystkie doświadczenia tych
wczesnych lat były potrzebne. Był on pionierem w
otwieraniu drogi w głąb Chin, i z trudnością on lub
ktokolwiek inny mógł sobie wyobrazić te setki, które
miały pójść w jego ślady. Każdy ciężar musiał być
jego, a każda próba tak realna jak tylko
doświadczenie może ją uczynić. Tak jak żelazo jest
hartowane na stal, jego serce musi być mocniejsze i
bardziej cierpliwe niż innych miłując i cierpiąc
więcej. Ten, który miał zachęcać tysiące do życia w
dziecięcej ufności, musi sam uczyć się jeszcze
głębszych lekcji Ojcowskiej miłującej troski. Tak,
więc zostały do niego dopuszczone trudności.
Szczególnie na początku, kiedy wrażenie jest
głębokie i długotrwałe, tym trudnościom towarzyszyły
rozwiązania, które potem stały się błogosławieństwem
całego jego życia.
Swój pobyt w Chinach rozpoczął od Szanghaju. Miasto
było ogarnięte wojną. Grupa rebeliantów, znana pod
nazwą „Czerwonych Turbanów”, zawładnęła chińską
częścią miasta, blisko cudzoziemskiej traktatowej
strefy osadniczej. Czterdzieści lub pięćdziesiąt
tysięcy narodowych sił państw, których obywatele
mieszkali w osadnictwie było wokół zgromadzonych.
Walki trwały niemal bez ustanku i cudzoziemskie
wojska często musiały być wzywane, aby chronić
mieszkańców osadnictwa. Wszystkie towary, były po
głodowych cenach i zarówno miasto jak i osadnictwo
były tak zatłoczone, że z ledwością można było
zdobyć zakwaterowanie, za jakąkolwiek cenę. Gdyby
nie dr Lockhart z Misji Londyńskiej, który mógł
przyjąć go do siebie na pewien czas, nowy przybysz
znalazłby się w poważnych kłopotach. Nawet stamtąd,
ze swego okna mógł oglądać zawziętą walkę, a
wszędzie gdzie się udawał, był świadkiem takiego
nieszczęścia, jakiego sobie wcześniej nie wyobrażał.
Było bardzo zimno, kiedy Hudson Taylor po raz
pierwszy dotarł do Szanghaju. Węgiel był sprzedawany
w cenie pięćdziesięciu dolarów za tonę, nie było
można, więc zbyt mocno ogrzewać domów. I chociaż nie
był przyzwyczajony do luksusów i był wdzięczny za
jakiekolwiek schronienie na lądzie, mimo to niemało
cierpiał od przenikliwego zimna i wilgoci.
„Moja sytuacja jest trudna (pisał wkrótce po
przybyciu). Dr Lockhart, wziął mnie na obecną chwilę
do siebie na mieszkanie. Nie sposób kupić domu, czy
to po znajomości, czy za pieniądze.... W czasie, gdy
piszę, toczą się walki, a domy są wstrząsane
artyleryjską kanonadą. Jest tak zimno, że z
ledwością mogę utrzymać pióro. Z mojego listu do
pana Pearsa dowiecie się, w jakich kłopotach się
znajduję. Cztery miesiące zajmie mi czekanie na
odpowiedź, a wielka dobroć misjonarzy, którzy
przyjęli mnie z otwartymi ramionami, wywołuje we
mnie obawę, przed byciem ciężarem. Jezus poprowadzi
mnie naprzód... Miłuję Chińczyków bardziej niż
kiedykolwiek. Och, być użytecznym pośród nich”.
O swojej pierwszej niedzieli w Chinach pisze tak:
„Uczestniczyłem w dwóch nabożeństwach w Londyńskiej
Misji, a popołudniu wyszedłem na miasto z panem
Wylie. Nigdy nie widzieliście miasta w stanie
oblężenia... Niech Bóg sprawi abyście nigdy nie
zobaczyli! Szliśmy w pewnej odległości od murów.
Jakże smutny widok przedstawiały rzędy zrujnowanych
domów. Spalone, zburzone, rozbite na kawałki,
znajdowały się we wszystkich stadiach zniszczenia.
Nie do zniesienia jest myśl o nieszczęściu tych,
którzy kiedyś je zajmowali, a teraz, w tak surowej
porze roku są wygnani z tych domów i schronień.
Gdy doszliśmy do Północnej Bramy, na zewnątrz miasta
trwały gwałtowne walki. Jeden człowiek był niesiony
martwy, inny miał postrzeloną pierś, a trzeci,
któremu badałem ramię wydawał się być w śmiertelnej
agonii. Kula gładko przeszła przez ramię, łamiąc
kość na wyjściu... Trochę dalej spotkaliśmy jakiś
ludzi ciągnących małą armatę, którą zdobyli, Za nimi
szli następni ciągnąc za warkocze pięciu
nieszczęsnych więźniów. Ci biedacy wołali do nas
błagalnie abyśmy ich ratowali. Niestety nic nie
mogliśmy uczynić! Prawdopodobnie od razu mieli im
ściąć głowy. Mrozi krew w żyłach myślenie o takich
rzeczach”.
Cierpienia tych, którzy otaczali go i fakt, że nie
wiele lub nic, mógł uczynić, aby okazać pomoc,
powaliłyby go gdyby nie posilenia Tego, który
wycierpiał najbardziej.
„W pełni zdałem sobie sprawę (dodaje), co oznacza
znajdować się tak daleko od domu, w samym centrum
wojny i nie móc tych ludzi zrozumieć lub nie być
przez nich zrozumianym. Ich zupełna nędza i
nieszczęście i moja niezdolność, aby pomóc im, a
nawet tylko wskazać na Jezusa, bardzo oddziaływały
na mnie. Szatan uderzał jak powódź, lecz oto był tu
Ten, który podniósł sztandar przeciwko niemu. Jezus
jest tutaj, chociaż nieznany dla większości i
lekceważony przez, wielu, którzy mogliby Go znać.
Jest obecny i kosztowny dla tych, którzy są Jego”.
Nie brakło również osobistych doświadczeń! Po raz
pierwszy w swoim życiu Hudson Taylor znalazł się w
sytuacji, w której z ledwością mógł podołać swoim
finansowym zobowiązaniom. Będąc w kraju chętnie żył
z tego, co miał, według środków, jakie posiadał,
lecz teraz nie mógł zapobiec wydatkom, które
całkowicie wybiegły poza jego przychód. Mieszkając z
innymi, którzy swoje pobory otrzymywali trzy lub
cztery razy w miesiącu, był zmuszony stołować się
tak, jak oni. Czyniąc tak spostrzegł jak jego małe
zasoby topnieją z alarmującą prędkością. W kraju
zbierał pieniądze na cudzoziemskie misje i wiedział,
co to znaczy otrzymywać ciężko zarobione datki
biednych ludzi. Pieniądze misjonarskie były dla
niego świętym depozytem i konieczność tak swobodnego
używania ich, doprowadziła go do prawdziwego
przygnębienia. Na listy, które pisał do Towarzystwa
nie otrzymywał zadawalającej odpowiedzi. Po
oczekiwaniu przez miesiące na instrukcje, mógł nie
otrzymać odpowiedzi na swoje najbardziej naglące
pytania. Komitet w Londynie był daleko i niewiele
rozumiał z jego sytuacji. Byli to bardzo zajęci
ludzie, zaabsorbowani swoimi sprawami i chociaż
mieli jak najlepsze intencje i prawdziwe pragnienie,
aby praca Boża postępowała naprzód, nie byli w
stanie sobie wyobrazić sytuacji tak różnej od tego,
co do tej pory poznali w swoim życiu. Hudson Taylor
robił, co mógł, aby jak najlepiej przedstawiać im tą
sprawę. Mijał jednak miesiąc za miesiącem, a on
pozostawał w niepewności i przygnębieniu z powodu
finansów.
Szanghajski dolar mimo, ze wcześniej był wart około
50 centymów złota, dwa razy nabrał na wartości i
ciągle szedł w górę, nie miał większej wartości
nabywczej. Hudson Taylor zmuszony do rozszerzenia
swoich wydatków, na rzeczy konieczne do życia,
uczynił użytek z listu kredytowego, w który był
zaopatrzony na wszelki wypadek. Jednak tego czy jego
rachunki będą honorowane, nie mógł być pewien. Była
to bolesna sytuacja dla tego, który był tak sumienny
w sprawach pieniężnych i kosztowała go wiele
bezsennych nocy.
Dodatkowo wraz z upałami lata doszły dodatkowe
kłopoty. Nie od własnego Komitetu, lecz okrężną
drogą, Hudson Taylor dowiedział się, że szkocki
lekarz, który miał być jego towarzyszem, wypłynął z
Anglii, z żoną i dziećmi. Nie otrzymał żadnych
instrukcji w sprawie zabezpieczenia im
zakwaterowania. W miarę jak mijały tygodnie,
stwierdził, że jeżeli nie podejmie kroków w tej
sprawie, to oni pozostaną bez dachu nad głową. Nie
mając upoważnienia do takiego wydatku, musiał
znaleźć i wynająć mieszkanie odpowiednie dla pięciu
ludzi, co okazało się niełatwym zadaniem. Nie
ośmielając się wynająć sedanowego krzesła –
odpowiedniego środka transportu – poświęcił czas na
poszukiwania w całym mieście, i w osadnictwie. W
oślepiającym słońcu oglądał domy, na które nie było
go stać. Jego szanghajscy przyjaciele zapewniali go,
że jedyną rzeczą, jaką mógł zrobić, to kupić ziemię,
i od razu budować. Jakże mógł opowiedzieć im
prawdziwą sytuację, i odkryć przed nimi brak
funduszy? Już i tak zbyt często pojawiała się
krytyka skierowana pod adresem Towarzystwa, które
reprezentował. Musiał, więc swoje kłopoty zachować
dla siebie samego. I tak długo, jak to było możliwe,
składać swój ciężar na Pana.
„Ten, który rzeczywiście spoczywa na umiłowanym
(pisał pod wpływem tych okoliczności), zawsze
stwierdzi, że można powiedzieć: „Nie będę bał się
żadnego zła, gdyż Ty jesteś ze mną”. Ale ja,
podobnie jak Piotr, jestem skłonny odwrócić wzrok od
tego, któremu trzeba zaufać i patrzę na wiatry i
fale... Och, potrzeba więcej stabilności. Czytanie
słowa i rozważanie jego obietnic staje się ostatnio
coraz bardziej cenną rzeczą dla mnie. Z początku
pozwoliłem sobie, aby moje żądze posiadały szybki
język w wypowiadaniu nadzwyczajnych rzeczy, co
śmiercionośnie wpływało na moją duszę. Teraz jednak
w łasce, która przekracza wszelkie zrozumienie, Pan
ponownie sprawił, że Jego oblicze zajaśniało nade
mną”.
A w liście do swojej siostry dodaje: „Po raz kolejny
łamałem sobie głowę w sprawie domu itd. Jednak bez
skutku. Uczyniłem, więc, to tematem modlitwy i
złożyłem to całkowicie w ręce Pana, i teraz odczuwam
zupełny pokój w tej sprawie. On będzie zaopatrywał i
będzie moim przewodnikiem w podjęciu tego i każdego
innego kroku”.
Może to się wydawać zbyt piękne, aby było prawdziwe,
ale zaledwie dwa dni po tym jak powyższe słowa
zostały napisane Hudson Taylor usłyszał o
nieruchomości do wynajęcia. Nie upłynął miesiąc, a
znalazł się w posiadaniu domu, który byłby
wystarczająco duży do zakwaterowania oczekiwanych
towarzyszy. Pięć pokojów na piętrze i sześć na
parterze, wydawało się być obszerną rezydencją. I
chociaż był to ubogi chiński dom zbudowany z drewna,
w bardzo opłakanym stanie, to był on usytuowany z
zbiorowisku ludzkim, blisko Północnej Bramy. Tutaj
usadowił się sześć miesięcy po przybyciu do Chin. I
chociaż sytuacja była tak niebezpieczna, że jego
nauczyciel nie odważył się przybyć wraz z nim, to
udało mu się zatrudnić szanghajskiego
chrześcijanina. Był to wykształcony człowiek, który
potrafił pomóc mu posługiwać się lokalnym dialektem.
Było dla niego prawdziwą radością to, że mógł
znajdować się pośród Chińczyków, w swoim własnym
domu. Była to sposobność, aby z pomocą swojego
nauczyciela, prowadzić codzienne spotkania i
wykonywać wiele medycznej pracy. Jednak usytuowanie
budynku okazało się bardziej niebezpieczne, niż
przewidywał. Znajdował się on poza ochroną
osadnictwa, a w zasięgu cesarskiej artylerii, która
nieustannie ostrzeliwała Północną Bramę. Nie trudno,
zatem było zgadnąć, dlaczego ten dom stał pusty.
Przez około trzy miesiące młody misjonarz miał
nadzieję, że sytuacja ulegnie zmianie na lepsze.
Wkrótce jednak była tak rozpaczliwa, że jego życie
było nieustannie w niebezpieczeństwie. Był zmuszony,
aby dzień w dzień być świadkiem diabelskiego
okrucieństwa. W końcu nie pozostawało mu nic do
wyboru, jak tylko powrócić do Londyńskiej Misji.
Tam w samą porę, na przybycie Parkerów udało się
znaleźć schronienie. Mały domek leżący na terenie
Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego, leżący obok domu
dr Lockharta, był własnością najdroższych przyjaciół
Hudsona Taylora w Chinach. Często przesiadywał przy
ich kominku biorąc udział w radościach młodego
angielskiego misjonarza i jego żony (Rev. J.S.
Burdona z Kościelnego Towarzystwa Misyjnego, później
biskupa Hongkongu i przez prawie pięćdziesiąt lat
oddanego i skutecznego misjonarza w Chinach). Jednak
wraz z przyjściem ich pierwszego dziecka dom uległ
rozbiciu i ojciec przekazał swoje osierocone, z
powodu utraty matki, dziecko pod opiekę swoich
współpracowników. Pogrążony w smutku z powodu
swojego przyjaciela Hudson Taylor, nie zdawał sobie
sprawy, że to doświadczenie pustego domu, tak często
wspominane w jego pamiętnikach, będzie dotyczyło
jego samego. Zanim, więc opuścił swoje niebezpieczne
mieszkanie przy Północnej Bramie, dom Burdonów był
do wynajęcia.
Przyjazdu Parkerów oczekiwano codziennie. I chociaż
to sprawiło, że Hudsonowi Taylorowi zostały tylko
trzy dolary w ręku, na własną odpowiedzialność
zabezpieczył dom. Uczynił to w sam raz na czas, aby
przyjąć swoich towarzyszy wraz z urodzonym na morzu
dzieckiem.
Aby zaradzić sytuacji, cieszył się, że połowę domu
może wynająć innej misjonarskiej rodzinie
znajdującej się w kłopotach. Jednak to sprawiło, że
dla niego i Parkerów pozostały tylko trzy pokoje.
Ale nawet wtedy nie był w stanie odpowiednio ich
umeblować. Te kilka mebli, które mieli, ubogo się
przedstawiało, jak na potrzeby sześciorga ludzi. To
był jednak początek kłopotów, bowiem dr Parker
również posiadał zaledwie kilka dolarów przy sobie.
Po długiej podróży statkiem był zależny od listu
kredytowego, wydanego przez Towarzystwo, który z
powodu jakiejś pomyłki nie dotarł. Sądzono, że
został on wysłany zanim Parkerowie opuścili Anglię.
Mijały miesiące, a żadna wiadomość lub wskazówka,
dlaczego ten list jeszcze nie dotarł, nie pojawiła
się. Nie przygotowana do spędzenia surowych zim,
rodzina bardzo potrzebowała cieplejszego ubrania i
pościeli. Trudno sobie wyobrazić jak przeżyli te
wszystkie surowe miesiące, lecz nie jest trudne
wyobrażenie sobie, jakie były komentarze
cudzoziemskiej wspólnoty.
Państwo Parkerowie znosili to w ciszy, nie
rezygnując ze swojej misyjnej pracy, chociaż byli
kuszeni możliwościami, jakie były otwarte dla
lekarzy w Szanghaju. Pan Parker wraz ze swoim młodym
kolegą, regularnie wyruszali na miasto i do
okolicznych wiosek, by głosić ewangelię. W domu, w
ciasnym mieszkaniu oddawali się wytrwale nauce.
Wszystkie te lekcje pouczyły Hudsona Taylora, jak
nie należy postępować z tymi, którzy w sposób ludzki
są zależni od troski innych. Kilku członków Komitetu
w Londynie, było osobistymi przyjaciółmi misjonarzy.
Niezapomniana była społeczność z nimi w duchowych
rzeczach w Totenham oraz w innych miejscowościach, a
nawet wtedy, gdy popełniane przez nich błędy były
dotkliwie odczuwalne, Hudson Taylor tęsknił do ich
atmosfery modlitwy i miłości Bożego Słowa. Czegoś
jednak brakowało i to młody misjonarz musiał odkryć,
aby móc być zarówno praktyczny jak i duchowy, w
duchowym przywództwie, które miało nadejść. Tak,
więc, jak Józefa w dawnych czasach, żelazo
przeniknęło jego duszę. Z tej jednak wytrwałości,
miała nadejść ulga dla tych, którzy mieli nadejść
później.
„Pytasz się jak przeszedłem poprzez moje kłopoty
(pisał do swojej siostry i powiernika zarazem). Oto
sposób... Oddaje je Panu. Zanim napisałem, to
powyższe, czytałem mój wieczorny fragment Pisma.
Psalmy 72 do 74. Czytaj je, a zobaczysz jak są one
pożyteczne. Nie wiem jak to jest, ale rzadko, mogę
czytać Pismo bez radości i wdzięczności.
Spostrzegłem, że to miejsce gdzie jestem i
znajdowałem się od czasu mojego przybycia, bardziej
prowadziło mnie do poprawy i rozwoju, niż
jakiekolwiek inne, chociaż pod wieloma względami
było bolesne i dalekie od tego, co sam bym wybrał.
Och, więcej prostego spolegania na mądrości i
miłości Bożej!”
Rozdział 6
Przyjaźń i coś więcej
Miłość, która ugina się pod ciężarem swego brata
Gdy wszystkie troski odlecą jakże on się wzbije
Miłość, która o nic się nie pyta, nagrody nie domaga
Jakże to będzie, gdy oczy słodsze niż swe własne
odkryje.
Nic z zapisków tych pierwszych dwóch lat w Chinach,
nie jest bardziej zadziwiające, niż sposób, w jaki
Hudson Taylor poświęcił się pionierskiej
ewangelizacji. Można by sądzić, że z powodu nauki
języka, pośród warunków wojennych i niemal
przygnieciony innymi doświadczeniami, rzadko stać go
było na wyprawy w głąb kraju. Ale do tych lat
przynależy, co najmniej dziesięć ewangelizacyjnych
podróży i wszystkie z nich były mniej lub bardziej
znaczące w swojej odwadze i wytrwałości.
Na północ, południe, zachód od Szanghaju, rozciągał
się zaludniony region dostępny przez niekończącą się
sieć kanałów. Dżonek było pełno, dostarczały one
schronienia w nocy, a w dzień środka transportu,
tak, więc podróżnicy nie byli zależni od chińskich
gospod. Proste posiłki dostarczały pożywienia dla
rodziny wioślarzy jak i dla „gości”, mogły być one
uzupełniane z jego własnych zasobów. Łóżka były po
prostu drewnianymi deskami, a maleńkie okienka
często znajdowały się na poziomie podłogi. Na tych
łóżkach można było położyć się lub usiąść, natomiast
proste stanie nie było możliwe. Niedogodności było
wiele, lecz była to możliwość, aby od jednego miasta
do drugiego, od jednej wioski do drugiej docierał do
ludzi. Nieustannie wolno przepływali obok położonych
wzdłuż kanału wiosek.
To samo przywiodło tu Hudsona, Taylora, co jego
Mistrza, dawno temu. To samo „muszę”, było w jego
sercu. „Muszę wykonywać dzieła tego, który mię
posłał”, „muszę głosić Królestwo Boże również innym
miastom”, „inne owce mam... te również muszę
przyprowadzić”. Nie wystarczało pójść na ulice i
boczne drogi Szanghaju, inni to już w pewnym stopniu
czynili. Jego serce było obciążone poczuciem
odpowiedzialności wobec tych, którzy byli znacznie
dalej, a którzy nigdy nie słyszeli o drodze
zbawienia i nigdy nie usłyszeliby, jeżeli ta prawda
nie zostałaby im przyniesiona przez napełnionych
Chrystusem posłańców. Tak, więc nic nie mogło go
powstrzymać, „ani chłód zimy, ani upały lata, ani
nawet niebezpieczeństwo wojny, która w każdej chwili
mogła zagrozić życiu Europejczyka lub odciąć mu
drogę powrotu do Szanghaju”.
Jeszcze jedna podróż się nie skończyła, a już
zaczynały się przygotowania do następnej. Po okresie
czasu spędzonego na nauce, był na tyle dobrze
zaznajomiony z językiem, że mógł w jednakowy,
stopniu zrozumieć dialekt mandaryn, jak i lokalny
dialekt, a podróże, które po tym nastąpiły były tak
intensywne, że te dziesięć podróży odbywało się w
ciągu 15 miesięcy. Przed przybyciem dr Parkera,
zostało uczynionych wiele krótkich wypraw do miejsc
oddalonych dziesięć lub piętnaście mil od Szanghaju,
a w czasie pierwszych trzech miesięcy, kiedy byli
razem rozprowadzili tysiąc osiemset sześćdziesiąt
Nowych Testamentów i fragmentów Pisma i ponad dwa
tysiące książek i traktatów. Musiały być one
rozdawane z największą uwagą tylko tym, którzy
umieli czytać, a jako, że większość z nich nie
potrafiła czytać, oznaczało to, że znaczną ilość
czasu zajmowało wyjaśnianie poselstw, książek
zmieniającym się tłumom. Następnie na początku zimy,
od stycznia do marca zostały podjęte cztery podróże
i to pomimo zerowej temperatury. Kolejne nastąpiły w
kwietniu, maju, lipcu, sierpniu i wrześniu.
Przebywali na zewnątrz przez cały dzień, pośród
tłumów oraz w łodzi, która na noc musiała być
zamykana z powodu rzecznych złodziei. Niewielkiej
też doznawali ulgi od męczących upałów. Nic jednak
nie powstrzymało młodego ewangelisty.
Niebezpieczeństwo tych podróży było znaczne i kiedy
był bez towarzysza, dotkliwie odczuwał samotność. Z
dala od innych cudzoziemców, poruszając się pośród
niezbyt przyjaznych tłumów, cicho wykonywał swoją
misję. Stwierdził przy tym, ze jego medyczne
wyposażenie ma wielką wartość w otwieraniu drogi do
ludzkich serc. W międzyczasie jego serce coraz
głębiej doznawało, co oznacza żyć i umrzeć bez
Chrystusa i jego spojrzenie na tą sprawę uległo
rozszerzeniu się. Ze świątynnych wzgórz i szczytów
starodawnych pagód, mógł spoglądać na miasta i
wioski, gdzie było widać domy, zamieszkane przez
miliony ludzi – mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy
nigdy nie słyszeli tego jedynego Imienia, „przez,
które mogą być zbawieni”. Wielkie myśli, głębokie
myśli, poruszały jego serce, „myśli, które pozostały
do końca”. Pośród tych wszystkich wydarzeń, wojna
domowa osiągnęła swój rozpaczliwy szczyt i Szanghaj
upadł pod atakiem wojsk rządowych. Hudson Taylor
podróżował w tym czasie ze starszym misjonarzami w
kierunku jeziora Suchow. Byli nieobecni przez wiele
dni, kiedy zobaczyli ze szczytu wzgórza dym
ogromnego pożaru. Tak wielki ogień w tym kierunku
mógł oznaczać tylko jedno – Szanghaj płonął! Cóż się
działo z ich rodzinami w osadnictwie? Postanowili
wracać od razu, ich obawy potwierdził widok
uciekających rebeliantów, którzy szukali
schronienia. Oczywiście misjonarze, nie mogli go dać
i ludzie ci zostali złapani i ścięto im głowy na ich
oczach.
Gdy podążali śpiesznie naprzód, wzrastało ich
zrozumienie sprawy. Widzieli dowody strasznej
katastrofy, jaka miała miejsce. Osadnictwo, jednakże
było w takim stanie, w jakim je pozostawili.
Nasycone rzezią wojska cesarskie zbyt bardzo
radowały się ze swego zwycięstwa, by zwracać uwagę
na cudzoziemców.
„Szanghaj żyje teraz w pokoju (pisał Hudson Taylor),
lecz jest to jakby pokój śmierci. Co najmniej dwa
tysiące ludzi zginęło, a tortury, jakim niektórzy z
pokonanych zostali poddani, nie dorównają
najgorszemu barbarzyństwu Inkwizycji. Miasto to, to
jakby masa ruin, a wiele ze zrujnowanych obiektów,
które przetrwały, przedstawiają żałosny widok”.
Najgorsze już minęło i Hudson Taylor i jego koledzy,
poświęcili się opiece nad ludźmi, nad ich ciałem i
duszą. W międzyczasie oczekiwali na odpowiedź od ich
komitetu, co do bardziej ustalonej pracy. Jednak
odpowiedź, od której jak wydawało się zależy ich
przyszłość, długo nie nadchodziła.
Lato w tym okresie, było bardzo upalne, w ich
zatłoczonych pokojach było duszno, a jednak krótka
wizyta w Ningpo otwarła kuszącą perspektywę.
Misjonarze w tym mieście, odczuwając potrzebę
posiadania szpitala, aby uzupełnić swoją, skądinąd
skuteczną organizację, wysłali gorące zaproszenie do
dr Parkera, aby podjął się tej pracy, obiecując
swoje wspólne poparcie. W tych okolicznościach,
kiedy nadal oczekiwano na odpowiedź od Komitetu,
otrzymali zawiadomienie, że dom, który dzielili z
inną rodziną, wkrótce będzie potrzebny dla członków
misji, do której należał. Ich współlokatorzy
przeprowadzili się do swojego budynku. Oni nie
znajdowali się w sytuacji, w której mogliby zbudować
budynek lub znaleźć mieszkanie do wynajęcia, czy to
w Osadnictwie, czy to w Chińskim mieście.
Hudsonowi Taylorowi wydawało się, że tylko jeden
kierunek leży przed nim otwarty, w szczególności,
kiedy długo oczekiwana odpowiedź okazała się
niepomyślna. Komitet nie był przygotowany, aby wydać
pieniądze na budownictwo w Portach. Chcieli, aby
pracownicy wyruszyli w głąb kraju, chociaż nie
powiedziano im gdzie mają mieszkać dopóki, to nie
stanie się wykonalne. Pod wpływem takich
okoliczności, państwo Parkerowie, zdecydowali się
udać do Ningpo, a ich kolega został pozostawiony w
niepewności. Jego przyjaciele odjechali, utracił
dom, a nawet w Chińskim mieście nie można było
znaleźć żadnego zakwaterowania, jak zatem mógł
pozostać w Szanghaju, aby nadal wykonywać swoją
pracę?
Przez jakiś czas nie wiedział, co czynić, lecz
stopniowo z tych trudności wyłoniła się nowa linia
postępowania. Szukał bez żadnego powodzenia miejsca,
które mógłby wynająć na swój dom. Szybki napływ
nowej ludności sprawił, że problem mieszkaniowy w
Szanghaju, był bardziej dotkliwy niż przedtem.
Jeżeli nie mógł nabyć domu na wybrzeżu, dlaczego nie
wziąć łodzi, jak to czyniło wielu Chińczyków i
mieszkać w niej? To dobrze pasowało do projektu,
który już pojawił się w jego umyśle, aby zaadoptować
chiński ubiór, aby lepiej wykonywać swoją pracę. Tak
oto wszystko zaczynało się układać. Mógł zabrać
kilka swoich rzeczy do Ningpo, kiedy wyruszył, aby
odprowadzić Parkerów i powrócić całkowicie
upodobniony do ludzi, którym poświęcił swoje życie.
Krok ten jednak nie był tak prosty, jakby się
wydawało. Noszenie chińskiego ubioru w tych dniach
powodowało zgolenie włosów w przodu głowy i
zapuszczenie warkocza. Żaden misjonarz lub
cudzoziemiec nie przyswoił sobie takiego zwyczaju.
Chiński ubiór mógł być zakładany na zwyczajne
ubranie, przy okazji przypadkowych podróży, lecz
rezygnacja z europejskiego ubrania i zaadoptowanie
tubylczego stroju było zupełnie inną sprawą. Hudson
Taylor przebywał już półtora roku w Chinach, i
zdawał sobie sprawę, jakie społeczne odrzucenie
powoduje taka postawa. Przez pewien czas toczył
walkę, chociaż ciągle wzrastało w nim przekonanie o
mądrości, tak podjętego kroku z powodu wyższych
racji.
To była droga dostępu do ludzi, do, których pragnął
dotrzeć. Niedawna, dwudziestopięciodniowa podróż,
kiedy to przemierzył sto mil w górę Jangcy, upewniła
go, że można było więcej uczynić niż to ogólnie
zakładano w podróżnej ewangelizacji. Z
pięćdziesięciu ośmiu odwiedzonych miasteczek i
miast, pięćdziesiąt jeden nigdy wcześniej nie
spotkało się z przesłaniem ewangelii. Trudy i
zmęczenie podróżą, w znacznej mierze zawdzięczał
faktowi, że nosił europejskie ubranie, najbardziej
cudzoziemski strój dla tych, którzy nigdy wcześniej
go nie widzieli. Uwaga była ciągle odwracana od jego
poselstwa, z powodu jego wyglądu, który dla
słuchaczy był niepoważny i komiczny. Była to, zatem
ważna sprawa, aby być odpowiednio przyjętym przez
Chińczyków.
W październiku napisał:
„Dr Parker jest, w Ningpo, lecz ja nie jestem sam.
Tak wyraźnie odczuwam obecność Boga, który jest ze
mną, jak nigdy wcześniej nie było mi dane. Mam także
wyraźne pragnienie modlitwy i czuwania, są to rzeczy
bardzo błogosławione i konieczne”.
Chociaż małe miejsce zamieszkania, które posiadał
było przyjazne i wiele miał wokół siebie możliwości,
Hudson Taylor, ponownie wyruszył do „regionów w
dali”. Jego chrześcijański nauczyciel pozostał, aby
zaopiekować się zainteresowanymi sąsiadami w
Szanghaju. Inni misjonarze również wykonywali piękną
i intensywną pracę w tym wielkim centrum. Może
wydawać się, że nie była to zbyt owocna metoda, ale
było, to pójście za nauką i przykładem Pana. A
jeżeli ten kierunek nie zostanie obrany, jak ci,
którzy znajdują się dalej, kiedykolwiek usłyszą? W
dniach, które nadeszły, radość i smutek dziwnie
mieszały się ze sobą, gdyż, chociaż w swojej podróży
odnosił sukcesy, to cel wprowadził go w kłopoty.
Jego przeznaczeniem była wielka wyspa Tsungning z
populacją ponad 1 milion ludzi, bez ani jednego
protestanckiego misjonarza. W towarzystwie pana
Burdona Hudson Taylor odwiedził Tsungning rok
wcześniej. Teraz czekało go całkiem inne przyjęcie.
W pierwszym miejscu, w którym wylądował, ludzie po
prostu nie chcieli słyszeć o jego odjeździe. Ubrany
jak oni sami, nie wydawał się być cudzoziemcem. A
jego lekarska skrzynia przyciągała ich w
niemniejszym stopniu, co jego głoszenie. Kiedy
usłyszeli, że potrzebował pokoju na piętrze z powodu
wilgotnej okolicy, powiedzieli: „Niech mieszka w
świątyni, jeżeli nie można znaleźć nigdzie domu z
piętrem”. Miał jednak nadejść właściciel, którego
dom posiadał pewien rodzaj strychu, i w ciągu trzech
dni od swego przybycia Hudson Taylor, znalazł się w
posiadaniu swojego pierwszego domu w „wewnętrznych
Chinach”.
To była wspaniała rzecz, jak również odpowiedź na
jego poselstwo. Sąsiedzi każdego dnia przychodzili
na spotkania, a strumień odwiedzających i pacjentów
wydawał się nie kończyć. Sześć tygodni tej
szczęśliwej pracy spowodowało powstanie opozycji w
grupie lekarzy. Było to spowodowane zaistnieniem
grupy szczerze zainteresowanych. Jednym z nich był
kowal o imieniu Chang, a innym businessman o dobrej
pozycji, „którego serce Pan otworzył”. Jego pierwszy
nawrócony Kwei-Hwa i inny chrześcijański pomocnik
byli z nimi. Tak więc, gdy Hudson Taylor musiał
powrócić do Szanghaju po zaopatrzenie, mała grupa
nadal była otoczona dobrą opieką. I wtedy przyszło
rozczarowanie, które było zarówno bolesne jak i
nieoczekiwane. Nie wiedział o tym, że na Tsungning
zaczęto używać przeciwko niemu wpływów. Wysoki
urzędnik był naciskany przez pewnych lekarzy i
aptekarzy, aby uwolnić ich od obecności tego,
którego uważali za swojego rywala, chociaż młody
lekarz nie przyjmował zapłaty za swoją medyczną
pracę. Czekało na niego wezwanie do Brytyjskiego
Konsulatu, a jego prośba, aby pozwolono mu pozostać
na wyspie, gdzie wszystko wydawało się pokojowe i
przyjacielskie, była daremna. Konsul przypomniał mu,
że Brytyjski traktat zakłada jedynie przebywanie w
portach i jeżeli będzie usiłował osiedlić się gdzie
indziej, to będzie podlegał karze grzywny w
wysokości pięciuset dolarów. Musi opuścić swój dom,
zabrać swoje rzeczy do Szanghaju i uważać, aby w
przyszłości nie łamać prawa. To wszystko się działo
pomimo faktu, że francuscy księża mieszkali na
Tsungning, chronieni przez dodatkowy traktat, który
orzekał, o czym Hudson Taylor dobrze wiedział, że
immunitet przyznany innym narodom, stosuje się
również do Brytyjczyków. Mógł odwołać się do
wyższych władz, lecz w międzyczasie mógł tylko
zaakceptować decyzję konsula.
Tego wieczoru napisał do kraju rozdzierający serce
list. Ci młodzi zainteresowani – Czang, Sung i inni
– co stanie się z nimi? Czyż nie byli jego dziećmi w
wierze? Jakże mógłby opuścić ich bez żadnej pomocy i
z tak małym poznaniem spraw Bożych? Pan jednak
pozwolił na to, Praca należała do Niego. On ani nie
zawiedzie ich, ani ich nie opuści. „Moje serce
będzie prawdziwie smutne, gdy nie będę już więcej
mógł być z tobą na zgromadzeniach” – powiedział
kowal, gdy ostatniego wieczora byli razem. „Będziesz
jednak miał nabożeństwa w swoim domu” – odpowiedział
jego przyjaciel. „Nadal miej zamknięty swój warsztat
w niedzielę, gdyż Bóg jest tutaj, czy jestem tu, czy
mnie nie ma. Weź kogoś, aby ci czytał i zgromadź
swoich sąsiadów, aby słuchali ewangelii”. „Wiem tak
mało”, dodał Sung, „i kiedy czytam w żaden sposób
nie mogę zrozumieć wszystkich liter. Moje serce jest
zasmucone, ponieważ ty musisz opuścić nas, lecz
dziękuję Bogu, że kiedyś przysłał cię do tego
miejsca. Moje grzechy, kiedyś tak ciężkie, są teraz
złożone na Jezusa i On codziennie daje mi radość i
pokój”.
Zakłopotany i rozczarowany młody misjonarz, mógł
tylko czekać na Boga, co do przyszłego biegu spraw.
„Módlcie się za mnie (Pisał do swoich rodziców w tym
czasie)). Potrzebuję więcej łaski i życia daleko
poniżej moich przywilejów. Och, odczuwać więcej, jak
Jezus to czynił, kiedy powiedział: „Kładę moje życie
za owce”. Nie chcę być jak ten najemnik, który
ucieka, kiedy wilk jest, blisko, ale też nie chcę
lekkomyślnie narażać się na niebezpieczeństwo, kiedy
o wiele więcej może być uczynione w bezpieczeństwie.
Chcę poznać wolę Pana i mieć łaskę, aby ją wykonać,
nawet, jeżeli to spowoduje pozbawienie mnie
obywatelstwa. „Teraz moja dusza jest uciśniona i cóż
ja powiem?... Ojcze uwielbij swoje imię?” Módl się
za mnie, abym mógł być naśladowcą Chrystusa, nie
tylko w słowie, lecz i w czynie i prawdzie”.
Całkowicie nieznany dla uciśnionego serca był ktoś
inny, mocniejszy, głębiej ugruntowany i bardziej
doświadczony w sprawach Bożych niż on sam,
stawiający czoło temu samemu problemowi. Ten
człowiek także był pod brzemieniem ginących milionów
w wewnętrznych Chinach. Również wypróbowywał
możliwości wędrownej ewangelizacji i odkrył
zachęcające możliwości dla takiej pracy. Lecz nie
powiodło mu się dotarcie do Nanking i zamknięty w
swojej łodzi powoli wracał na wybrzeże. William
Burns, kaznodzieja i ewangelista, którego Bóg tak
znacząco użył w Szkocji i Kanadzie, w potężnym
przebudzeniu w 1839r., właśnie wtedy zbliżał się do
Szanghaju. Tam spotkał Hudsona Taylora w godzinie
potrzeby. Nie trwało długo, jak rozpoznali w sobie
pokrewnego ducha i to pomimo dzielącej ich różnicy
wieku. Jak Paweł i Tymoteusz, zbliżyli się do
siebie. Te zimowe dni zobaczyły początek przyjaźni
przeznaczonej nie tylko do ukształtowania
misjonarskiego życia Hudsona Taylora, lecz
charakteru dalekosiężnego przebudzenia, które miało
się rozwinąć pod jego kierownictwem. Teraz już nie
jedna, ale dwie łodzie płynęły razem poprzez sieć
kanałów wiodących w głąb kraju z Szanghaju. Każdy z
misjonarzy miał ze sobą Chińskiego misjonarza, a
także innych pomocników, tak, więc codzienna
społeczność na łodziach urosła do rozmiarów małego
nabożeństwa. Pan Burns opracował swoją linię
postępowania w tej pracy, którą jego towarzysz z
radością naśladował. Wybierając ważne centrum,
pozostawali dwa albo trzy tygodnie na jednym
miejscu. Każdego poranka wyruszali z określonym
planem, czasami idąc razem, czasami rozdzielając
się, aby odwiedzić różne miejsca. Pan Burns wierzył
w cichy początek na obrzeżach każdego miasta, gdzie
cudzoziemcy rzadko byli widywani. Następnie,
wierzył, że należy stopniowo wykonywać pracę w
kierunku bardziej zaludnionych dzielnic. Tak, więc
poświęcali kilka dni na głoszenie na przedmieściach,
systematycznie zbliżając się do zatłoczonych ulic i
placów targowych. W końcu mogli udać się w każdym
kierunku, bez narażania się na złość i wrogość
właścicieli sklepów. Następnie mogli odwiedzając
świątynie, szkoły i herbaciarnie, wracać regularnie
do najlepszych miejsc głoszenia. Ogłaszając na
każdym spotkaniu, kiedy będą tu znowu. Byli
zadowoleni widząc często te same twarze, a
zainteresowani słuchacze byli zapraszani do łodzi na
dalszą rozmowę.
W miarę jak mijał czas, nie uszło uwagi pana Burnsa,
że Hudson Taylor, chociaż znacznie młodszy i mniej
doświadczony, miał bardziej uważnych słuchaczy. Był
nawet zapraszany do prywatnych domów, podczas gdy on
sam pozostawał na zewnątrz. Wydawało się, że
szumowiny zawsze gromadziły się wokół kaznodziei w
cudzoziemskim stroju, podczas gdy ci, którzy chcieli
słuchać, bez przeszkód szli do jego, mniej
rzucającego się w oczy, przyjaciela. W rezultacie
tego pan Burns tak stwierdził w kolejnym swoim
liście:
„Styczeń 26, 1856r.
Jest teraz 41 dzień odkąd wyjechałem z Szanghaju.
Znamienity młody angielski misjonarz, pan Taylor, z
Chińskiego Ewangelicznego Towarzystwa, został moim
towarzyszem. Doświadczyliśmy wiele miłosierdzia, a
przy pewnej okazji, znacznej pomocy w naszej pracy.
Muszę jeszcze raz opowiedzieć historię, którą już
musiałem opowiadać więcej niż jeden raz, jak to się
stało, że nałożyłem chiński ubiór, który teraz
noszę. Pan Taylor dokonał tej zmiany, kilka miesięcy
wcześniej. Stwierdziłem, że w konsekwencji był mniej
niepokojony w głoszeniu, przez tłum, zatem doszedłem
do wniosku, że moim obowiązkiem jest pójście za jego
przykładem... Mamy rozległe, bardzo rozległe pole
pracy w tym regionie, że być może będzie trudne
jednemu osiąść w jakimś konkretnym miejscu. Ludzie
słuchają z uwagą, lecz my potrzebujemy mocy z góry,
aby ich nawrócić i zachęcić. Czy jest pośród ludu
Bożego w Kilsyth, jakiś duch modlitwy w naszej
sprawie? Albo czy jest czyniony wysiłek, aby szukać
tego ducha? Jakże wielka jest ta potrzeba i jakże
wielkie argumenty i motywacje, aby modlić się w tej
sprawie! Żniwo tu jest prawdziwie wielkie, a
pracowników niewielu i słabo nadających się, bez
wielu środków łaski do takiej pracy. A mimo to łaska
może uczynić kilka słabych narzędzi środkami do
dokonania wielkich rzeczy – większych niż moglibyśmy
przypuszczać”.
Modlitwa była atmosferą życia Williama Burnsa, a
Słowo Boże jego codziennym pożywieniem.
„Był on potężnym w Pismach (napisał jego biograf), a
jego największą mocą w głoszeniu był sposób, w jaki
używał „miecza Ducha” przeciwko ludzkim sumieniom i
sercom... Czasami komuś mogło się wydawać, że słucha
nowego rozdziału z Biblii, kiedy po raz pierwszy
został wygłoszony przez żyjącego proroka... Jego
całe życie, było dosłownie życiem modlitwy, a cała
jego służba serią bitew stoczonych u tronu
miłosierdzia... W przekopywaniu Słowa, wykopywał tu
i ówdzie wielkie bryły złota, które składały się na
część jego duchowego bogactwa na zawsze”.
Kulturalny, towarzyski, ze zdrowym rozsądkiem, był
idealnym towarzyszem. Rozkoszował się religijną
muzyką. Cudowny zbiór anegdot nadawał urok jego
towarzystwu, był także hojny w przypominaniu swoich
doświadczeń ku pożytkowi innych. I ten człowiek,
przyjaźń tego człowieka z tym wszystkim, czym on
był, była darem i błogosławieństwem od Boga w tych
szczególnych okolicznościach dla Hudsona Taylora.
Pod takim wpływem wzrastał on i doszedł do
zrozumienia duchowych wartości, które odcisnęły się
na całym jego późniejszym życiu. William Burns był
dla niego lepszą szkołą niż college ze wszystkimi
swoimi korzyściami, gdyż on wcześniej od niego
mieszkał w Chinach, w których całej rzeczywistości
musiał się znaleźć i którą musiał znać.
Przez siedem szczęśliwych miesięcy, razem pracowali,
najpierw w rejonie Szanghaju, a następnie w wielkim
mieście Swatow i w jego okolicach. Wezwanie do tego
południowego portu przyszło nieomal nieoczekiwanie i
mieli oni przywilej być misjonarzami na tym trudnym,
lecz teraz owocnym polu. Lecz gdyby nie ich chińskie
ubrania, nie mogliby żyć bezpośrednio w mieście tak,
jak to teraz czynili i pozyskać przyjaźń tak wielu
niespokojnych sąsiadów. Pod koniec czterech miesięcy
byli w stanie, dzięki Bożemu błogosławieństwu, dla
medycznej pracy, wynająć całą posiadłość, którą
mogli zająć za wyjątkiem jednego pomieszczenia.
Wydawało się, że ich początkowe trudności dobiegły
końca.
Wtedy na prośbę pana Burnsa, jego młody towarzysz
zgodził się powrócić do Szanghaju, aby wziąć
medyczne przyrządy, pozostawione tam dla
bezpieczeństwa i chociaż cień dłuższego rozstania
padł na jego serce, chociaż niechętnie, wyruszył.
Opuszczenie pana Burnsa, który samotnie stawiał
czoła najgorszemu upałowi lata, było nie mniej
przygnębiające, niż pozbawione towarzystwa, które
tak wiele znaczyło w jego życiu.
„Te szczęśliwe miesiące były dla mnie
niewypowiedzianą radością i pociechą (wspomina długo
później). Nigdy nie miałem takiego duchowego ojca,
jak pan Burns i nigdy wcześniej nie poznałem tak
szczęśliwego, świętego związku. Jego miłość dla
Słowa była cudowna, a jego święta powaga życia i
nieustanna społeczność z Bogiem, sprawiły, że
społeczność z nim zaspokajała najgłębsze pragnienia
mego serca”.
Jednak lekarstwa i narzędzia były potrzebne, gdyż
pan Burns zapalił się do rozwinięcia działalności
szpitala. Tak, więc, pan Hudson Taylor popłynął do
Szanghaju, po to tylko, aby stwierdzić, że wszystkie
jego medyczne środki zostały zniszczone w pożarze. I
zanim udało mu się je zastąpić innymi, doszły go
przygnębiające wieści, że jego umiłowany i czcigodny
przyjaciel został aresztowany przez chińskie władze
i wysłany pod eskortą w trzydziestojednodniową
podróż do Kantonu. Wstrząs był o tyle bardziej
bolesny, że zabroniono im powrotu do Swatow, a
droga, która wydawała się im jasna, gubiła się w
nieznanym.
Jednak bez tej wielkiej i nieoczekiwanej próby
Hudson Taylor nigdy nie mógłby być poprowadzony do
dzieła swojego życia, które czekało na niego. Nigdy
nie poznałbym miłości przekraczającej wszelką ludzką
miłość, która miała być jego główną radością i
błogosławieństwem.
Rozdział 7
Boży sposób – doskonałość
Za dni pielgrzymki dziękujemy Ci, Panie
Kiedy źródła pustyni wody nie były dać w stanie
Wtedy poznaliśmy pierwszy raz
Jakież w swej miłości zaspokojenie potrzeb nam dasz
Nad politycznym horyzontem od dawna gromadziły się
burzowe chmury. Ta sama poczta, która przyniosła
wieści o aresztowaniu Pana Burnsa, mówiła o wybuchu
nienawiści pomiędzy Anglią, a Chinami. Będąc w
Ningpo, Hudson Taylor usłyszał o bombardowaniu
Kantonu przez Brytyjską flotę i o początku wojny,
która ostatecznie zakończyła się cztery lata
później. Jego pierwsze myśli były naturalnie
związane z panem Burnsem. Jakimż objawem
miłosierdzia było, że nie pozostał dłużej w Swatow,
narażony na wściekłość rozognionych ludzi z
południa!
„Tak jak wiesz (napisał do swojej siostry w
listopadzie) zostałem zatrzymany w Ningpo przez
różne okoliczności, a już wystarczającym powodem są
zamieszki, które wybuchły na południu. Ostatnie
wieści, jakie mamy są takie, że Kanton był
bombardowany przez dwa dni, a na drugi dzień został
uczyniony wyłom i Brytyjczycy weszli do miasta.
Wicekról odmówił zadośćuczynienia. Z niepokojem
oczekujemy dalszych wieści. Nie znam obecnego biegu
wypadków i dlatego wstrzymuję się przed wyrażeniem
swojej opinii o tym. Chciałbym jednak nawiązać do
dobroci Bożej, która usunęła pana Burnsa we
właściwym czasie ze Swatow. Gdyż, jeżeli można by
było sądzić uczucia kantończyków w Swatow, przez to,
co się widzi tutaj, to należałoby postąpić tak
surowo z każdym zdanym na ich łaskę”.
Tak oto okoliczność, która wydawała się być wielkim
nieszczęściem, została rozpoznana jako ta będąca z
pomiędzy „wszystkich rzeczy”, które „pracują razem
ku dobru, dla tych, którzy miłują Boga”. Była to
jedna z tych licznych swoistych lekcji, poprzez,
które Hudson Taylor nauczył się myśleć o Bogu jako o
Jednej Wielkiej Okoliczności. A o wszystkich
mniejszych zewnętrznych okolicznościach, jako
niezbywalnie najlepszych i najmądrzejszych, ponieważ
zostały zarówno zarządzone jak i dopuszczone przez
Niego. Nie trwało długo, jak zobaczył, że jego
zatrzymanie w Ningpo, było kolejnym dowodem miłości
i opieki Bożej. Gdyż tam poznał życie, które tak
doskonale uzupełniało jego własne.
W południowej części miasta, blisko starożytnej
pagody, pomiędzy dwoma jeziorami, biegła cicha
ulica, którą zwano ulicą Mostową. Tam pan Parker
otwarł przychodnię, milę lub dwie od swego szpitala
i tam w miarę jak jesień dobiegała końca Hudson
Taylor z radością znalazł tymczasowy dom. To małe
miejsce jest interesujące, gdyż później miała tam
znajdować się pierwsza stacja Wewnętrznej Misji Chin
– działająca teraz z setek centr w wielu
prowincjach. Patrząc wstecz na te wczesne dni pan
Taylor tak pisał:
„Wyraźnie pamiętam, śledząc moje początki, śnieg,
który zbierał się w nocy na mojej pościeli, w
szerokim podobnym do stodoły pomieszczeniu, teraz
podzielonym na pięć mniejszych, każde z odpowiednio
wykonanym sufitem. Przykrycie chińskiego dachu mogło
zatrzymać deszcz, jeżeli padał, lecz nie dostarczało
tak dobrej ochrony przed śniegiem, który przeciskał
się przez szpary i pęknięcia do środka. Jednakże,
jakkolwiek jego wyposażenie mogło być
niedostateczne, mały dom był dobrze przystosowany do
pracy wśród ludzi. Byłem wdzięczny, że tam osiadłem,
gdyż znalazłem rozległe pole do służby, rano, w
południe i wieczorem”.
Jedynymi cudzoziemcami w tej części miasta byli
państwo Jones, również z Chińskiego Towarzystwa
Ewangelizacyjnego, i kobieta, która z dwiema
pomocnicami prowadziła, ze znacznymi sukcesami
szkołę dla dziewcząt. Pierwszą jakakolwiek została
otwarta w Chinach. Ta kobietą była panna Aldersey.
Była uszczęśliwiona mając zapewnioną asystę córek
wielebnego Samuela Deyera, który był jednym w
wcześniejszych misjonarzy w Chinach, kolegą R.
Morrisona. Kiedy państwo Jones i ich rodzina
postanowili zamieszkać niedaleko szkoły, młodsza z
sióstr, znalazła wiele możliwości, aby pomóc
zapracowanej matce. Tak często, jak to było możliwe,
wyruszali odwiedzając pobliskie okolice. Płynne
posługiwanie się językiem chińskim panny Deyer
sprawiło, że taka praca była przyjemnością. Ta
młoda, niespełna dwudziestoletnia, bystra i
uzdolniona dziewczyna, tak bardzo zajęta obowiązkami
szkolnymi, była prawdziwym zdobywcą dusz. Dla niej
misjonarska praca, nie była tylko nauczaniem, lecz
również zdecydowanym prowadzeniem ludzi do
Chrystusa.
To właśnie sprawiło, że Hudson Taylor zainteresował
się nią. Będąc w domu swego współpracownika, nie
mógł nie spotkać od czasu do czasu panny Deyer, i
nie mógł nie zwrócić na siebie jej uwagi. Była tak
szczera i naturalna, że wkrótce stali się dobrymi
przyjaciółmi. Okazała się być podobnie myślącą osobą
o wszystkich ważnych sprawach. Nieomal
niepostrzeżenie dla niego samego, zaczęła zapełniać
miejsce w jego sercu, którego nikt wcześniej nie
zajął.
Niedługo potem ta przyjaźń została przerwana przez
nieoczekiwane wydarzenia, które rozbiły misjonarską
wspólnotę w Ningpo. Został odkryty spisek mający na
celu wymordowanie wszystkich cudzoziemców i chociaż
pokrzyżowano te plany, nienawiść kantończyków w
całym dystrykcie była tak wielka, że uznano za
konieczne wysłanie rodzin z dziećmi na wybrzeże.
Znajomość szanghajskiego akcentu sprawiła, że Hudson
Taylor był najbardziej odpowiednią eskortą dla
grupy. I chociaż ciężko mu było wyjeżdżać w takim
czasie, nie mógł odmówić usługi.
Panna Aldersey nie dała się nakłonić do szukania
bezpieczniejszego miejsca, Z powodu zaawansowanego
wieku, miała przekazać swoją szkołę Amerykańskiej
Misji Prezbiteriańskiej. Nie był to jednak czas na
konieczne zmiany, przedsięwziąwszy, więc wszystkie
możliwe środki ostrożności, zachęcała swoje
pomocnice do pozostania z nią. Starsza z sióstr
zaręczyła się ze szczególnym przyjacielem pana,
Hudsona Taylora, panem Burdonem, a młodsza zdawała
się być bardziej samotna i bez opieki. Jakże ciężko
było pozostawić ją w takim czasie! Hudson Taylor nie
miał jednak żadnego powodu, aby sądzić, że jego
obecność będzie jakąś pociechą. A prócz tego, to
czyż nie próbował zapomnieć!? Z powodu jednej rzeczy
zdał sobie jasno sprawę, jak mało miał do
zaoferowania tej, którą miłował. Ostatnimi czasy
jego pozycja przedstawiciela Chińskiego Towarzystwa
Ewangelizacyjnego, stawała się coraz bardziej
kłopotliwa. Od jakiegoś czasu wiedział, że
Towarzystwo było zadłużone i że jego pensja była
wypłacana z pożyczonych pieniędzy.
„Osobiście (pisał wspominając te okoliczności)
zawsze unikałem długu, chociaż czasami, tylko dzięki
uważnemu oszczędzaniu. Teraz nie było potrzeby tego
robić, gdyż mój przychód jest większy, ale
Towarzystwo jest zadłużone. Kwartalne rachunki,
które ja i inni byliśmy zobowiązani wypisywać, były
często pokrywane z pożyczonych pieniędzy. Rozpoczęta
korespondencja została zakończona w następnym roku z
powodu mojej rezygnacji ze względu na sumienie.
Wydawało mi się, że nauczanie Słowa Bożego jest
bezbłędnie jasne: „Nie bądźcie nikomu nic dłużni”.
Pożyczanie pieniędzy było w moim umyśle sprzeczne z
Pismem – wyznaniem, że Bóg wstrzymał pewną dobrą
rzecz i postanowieniem zdobycia tego, czego On nie
dał. Czy to, co było złe dla pojedynczego
chrześcijanina, mogło być prawidłowe dla
stowarzyszenia chrześcijan? Albo, czy też
jakakolwiek liczba precedensów mogła usprawiedliwić
złe postępowanie? Jeżeli Słowo Boże uczy mnie
czegokolwiek, to tego abym nie miał nic wspólnego z
długiem. Nie mogłem uważać, że Bóg jest biedny, że
brakuje Mu zasobów lub też nie chce zaspokoić
wszelkiej potrzeby we wszelkiej pracy, która jest
oczywiście Jego. Uważałem, że jeżeli brakowało
funduszy, aby kontynuować pracę, wtedy na tym
poziomie, na tym szczeblu rozwoju, lub w tym czasie,
nie mogła być to praca Boża. Aby więc zadość uczynić
swojemu sumieniu, zostałem przymuszony do rezygnacji
w moich powiązań z Towarzystwem. Wielce zadowalało
mnie, że mój kolega i przyjaciel pan Jones został
doprowadzony do podjęcia tego samego kroku. Obaj
byliśmy głęboko wdzięczni, że ten rozdział nastąpił
bez najmniejszego przerwania przyjacielskich uczuć
po obu stronach.
Krok, który podjęliśmy był nie małą próbą wiary. Nie
byłem całkowicie pewien, co Bóg chciałby, abym
czynił i czy zechce zaspokoić moją potrzebę, aby
umożliwić mi kontynuowanie pracy, tak jak to było
wcześniej. Lecz Bóg błogosławił i sprzyjał mi i
jakże byłem radosny i wdzięczny, kiedy rzeczywiście
doszło do rozstania. Mogłem patrzeć z zadowolonym
sercem prosto na oblicze mojego Ojca, gotowy dzięki
Jego łasce uczynić następną rzecz tak, jak nauczy
mnie czując się bardzo pewnym jego miłującej opieki.
Nigdy, nigdy nie będę w stanie opowiedzieć naprawdę,
w jak błogosławiony sposób poprowadził mnie. Było to
coś jak kontynuacja moich wcześniejszych doświadczeń
w kraju. Moja wiara nie była wypróbowywana, ona tak
często zawodziła i było mi tak przykro i wstyd, że
nie potrafiłem zaufać takiemu Ojcu. Ale mimo to,
uczyłem się poznawać Go. Jednak nawet wtedy nie
mogłem ominąć próby, On stał się tak bliski, tak
realny, tak intymny! Okazyjne trudności w funduszach
nigdy nie pochodziły z niedostatecznego zaopatrzenia
osobistych potrzeb, lecz były konsekwencją
usługiwania brakom głodnych i umierających ludzi
wokół nas. A próby daleko bardziej dotkliwsze w
całkiem inny sposób odwracały te trudności, i w
konsekwencji byłem głębiej wprowadzany w bogatsze
owocobranie”.
Ubodzy, których tej zimy karmili byli głodującymi
uchodźcami, którzy tłumnie przybyli do Szanghaju z
terenów zniszczonych rebelią Taiping. We wszystkich
stadiach nagości, chorób i głodu, ci nieszczęśnicy
żyli w niskich półokrągłych grobowcach, do których
się włamali. Zamieszkiwali też na pół zrujnowane,
opuszczone budynki. Pomimo objęcia obowiązków w
jednej z kaplic Londyńskiej Misji, Hudson Taylor
codziennie głosił w miejskiej świątyni i wraz z
panem Jonesem, znajdował czas, aby odwiedzić
pochłoniętych nędzą ludzi, usługując regularnie
chorym i karmiąc wielu głodnych.
To nie z braku zajęcia, jego myśli nieustannie
wracały do Ningpo, i nie obawy były powodem
stwierdzenia, że został przymuszony do pospiesznego
rozważenia sprawy małżeństwa. „Jeżeli mogę coś
poradzić, to nigdy się nie żeń”, brzmiała rada
zapisana na grobowcu, która mogła być źle
zrozumiana. Hudson Taylor jednak odkrył jej
znaczenie. Oto przyszła do niego wielka, dana od
Boga miłość, nie była ona ukryta, ani pozorna. W
międzyczasie w Ningpo działała ta sama, łaskawa
opatrzność, chociaż tutaj było znacznie więcej
przeszkód do pokonania. Trudności jednakże nie
pojawiły się po stronie najbardziej
zainteresowanych. Maria Deyer posiadała głęboką i
wrażliwą naturę. Samotna od dzieciństwa, rosła
tęskniąc za prawdziwym przyjacielem od serca.
Swojego ojca z trudnością sobie przypominała, a jej
matka umarła, kiedy miała dziesięć lat. Swoje
prawdziwe nawrócenie przeżyła, kiedy podczas podróży
do Chin przyłączyła się do panny Aldersey, co
uczyniło misjonarską pracę całkowicie inną od tego,
czym byłaby ona w innym wypadku. Był to jednak
samotny posterunek dla wciąż nastoletniej
dziewczyny, szczególnie po tym jak jej siostra
postanowiła wyjść za mąż. I wtedy przybył on - młody
misjonarz, który wywarł na niej wrażenie, jako ten,
którego tęsknoty za świętością, użytecznością,
bliskością Boga, były podobne do jej własnych. Był
inny niż wszyscy – wcale nie bardziej utalentowany,
czy atrakcyjny, chociaż bystry i miły, pełen
spokojnego poczucia humoru. Było jednak w nim coś,
co sprawiało, że jej uczucia odpoczywały i były
zrozumiane. Wydawało się, że żył w tak rzeczywistym
świecie i miał tak rzeczywistego i realnego Boga.
Chociaż nie wiele go widywała, było dla niej
pociechą, kiedy dowiedziała się, że był blisko, a
gdy po siedmiu tygodniach wyjechał z powrotem do
Swatow, coś w niej poruszyło się, gdy zdała sobie
sprawę, jak bardzo tęskniła do niego.
I wtedy droga, tak jak już zauważyliśmy, została
zamknięta i ku jej radości i zdziwieniu znowu
powrócił do Ningpo.
Być może to otwarło jej oczy na uczucia, z jakimi
zaczęła zwracać się do niego. Tak czy inaczej
wkrótce już wiedziała i ze swoją słodką, prawdziwą
naturą, nie próbowała ukryć tego przed swoim sercem
i Bogiem. Nie było nikogo, komu odważyłaby się
powiedzieć, to, co ona wiedziała. Ludziom nie
podobało się, że nosił chińskie ubranie i nie
pochwalali tego, że całkowicie upodobnił się do
Chińskiego ludu. Jego chińskie ubranie, jakże ona je
lubiła! Albo raczej to, co reprezentowało, to jest
jego ducha. Jego ubogość i hojność w dawaniu
biedakom, jakże dobrze rozumiała i sympatyzowała z
tym! Czyż inni nie uważali go za marzyciela, w jego
tęsknocie, aby dotrzeć daleko tam, gdzie jest
jeszcze niezaspokojona potrzeba? To było również
brzemieniem jej serca. Było to życie, jakim ona
chciała żyć. Wszystko inne było pozbawione sensu.
Wiele modliła się o swojego przyjaciela, chociaż nie
wiele z tego, co było w jej sercu okazywała mu.
Upływał miesiąc za miesiącem, a on był zmuszony, aby
pozostać w Szanghaju. Nie wiedziała jak wiele
kosztowało go opuszczenie jej. I w końcu list!
Nieoczekiwany, taka radość, cudowna, wspaniała
radość! Nie była to niespodzianka, tylko spokojne
rozpalenie tego, co długo płonęło wewnątrz. Zatem,
nie myliła się. Byli przeznaczeni dla siebie –
„dwoje, których Bóg wybrał, aby chodzili przed Nim”.
Kiedy w końcu była w stanie zakończyć swoje pierwsze
radosne dziękczynienie, poszła szukać swojej
siostry, która najbardziej jej współczuła. Następną
rzeczą było powiedzenie o tym pannie Aldersey,
spodziewając się, że zaaprobuje ten związek, tak jak
w przypadku Burdona. Lecz jakże wielkie było
wzburzenie starszej pani, gdy usłyszała tą historię.
„Pan Taylor! Ten młody, biedny bez powiązań, nikt.
Jak on śmie myśleć o takiej rzeczy! Oczywiście
propozycja musi zostać odrzucona od razu i
ostatecznie”.
Na próżno Maria próbowała wyjaśnić, jak wiele on
znaczył dla niej. To tylko pogorszyło sprawę. Bez
zwłoki musi zostać uratowana od takiej głupoty. A
jej dobry przyjaciel, mając najlepsze intencje,
oddał całkowicie sprawę w jej ręce. Rezultatem był
list napisany pod dyktando panny Aldersey, nie tylko
zamykający cała sprawę, lecz nawet stwierdzający
bardzo zdecydowanie, aby nigdy nie została ponownie
otwarta.
Oszołomiona i skruszona, biedna dziewczyna, nie
miała wyboru. Była zbyt młoda, niedoświadczona i
zbyt nieśmiała w tych sprawach, aby przeciwstawić
się decyzji panny Aldersey, silnie popieranej przez
innych przyjaciół. Dotknięta do żywego, ze smutku i
wstydu, mogła zostawić, to jedynie w rękach swego
niebiańskiego Ojca. On wiedział i rozumiał. I w tych
długich, samotnych dniach, które nastąpiły, nawet
wtedy, gdy pannie Aldersey udało się pozyskać jej
siostrę, znalazła schronienie w zapewnieniu, że nic
nie było zbyt trudnego dla Pana. Jeżeli musi zabić
mojego Izaaka! – zapewniała sobie raz za razem – to
wiem, że może z powrotem przywrócić go do życia”.
Kiedy znowu nadeszła wiosna i nieobecni mogli
powrócić z Szanghaju, sytuacja stawała się coraz
trudniejsza. Panna Aldersey oburzona pojawieniem się
Hudsona Taylora, poczytywała sobie za swój obowiązek
dyskredytowanie go we wszelki możliwy sposób. Po
napisaniu przez nią listu, nie usiłował zobaczyć
panny Deyer, nie miał też żadnej wskazówki, która by
wyjaśniła zmianę postawy. Uzdolniona i atrakcyjna,
nie cierpiała na brak wielbicieli, którzy wyraźnie
byli zachęcani. Chińska etykietka, powiązana z
dobrze rozumianą dyplomacją, sprawiła, że nieomal
nie możliwe było, aby dwoje mogło się spotkać razem.
Oboje jednak modlili się. Obydwa serca tak bardzo
doświadczane, były otwarte na Boga, prawdziwie
pragnąc Jego woli. On miał cudowny sposób działania!
Było parne lipcowe popołudnie. Zgodnie z ustaloną
kolejnością, pani Jones miała być gospodarzem
spotkania modlitewnego. Zgromadziła się zwyczajowa
ilość kobiet, lecz jak miało się okazać, w tym dniu
łatwiej było przyjść na modlitwę niż odejść. Niemal
bez żadnego ostrzeżenia oberwanie chmury podniosło
poziom rzeki, powodując zalanie Ningpo. Towarzyszyła
temu potężna ulewa. Pan Jones i Hudson Taylor, w tym
czasie stołujący się u jego rodziny, zakończyli
pracę w przychodni i z powodu zalanych ulic spóźnili
się z powrotem. Większość gości wyszła, póki jeszcze
mogli dotrzeć do domu, lecz służący ze szkoły, który
tu był, powiedział, że panna Deyer i jej towarzyszka
wciąż czekają na sedanowe krzesła. Idź do mojej
pracowni – powiedział pan Jones – a ja zobaczę, co
da się załatwić”. Nie wiedząc właściwie, co robi
młody człowiek, wszedł po schodach na górę i znalazł
się twarz w twarz z tą, którą kochał najbardziej.
Oczywiście byli i inni obecni – było to nieuniknione
z powodu chińskich zwyczajów. On jednak prawie nie
widział ich, tak naprawdę to nie widział niczego za
wyjątkiem jej twarzy. Miał tylko zamiar poprosić ją
o zgodę, czy może napisać do jej opiekuna w
Londynie, aby zezwolił na ślub. Teraz jednak
wszystko uleciało i nie mógł nic na to poradzić. A
ona? Właściwie to tylko bliscy przyjaciele byli z
nimi i długo mogło to potrwać zanim znowu spotkaliby
się. Z prawdziwie kobiecym sercem uwolniła się ze
swoich obaw dając mu poznać, że był dla niej tak
samo drogi, jak ona dla niego. Wtedy Hudson Taylor
znalazł rozwiązanie sytuacji mówiąc: „Oddajmy to
wszystko w modlitwie Panu”.
Cztery miesiące był to długi okres oczekiwania, a w
szczególności, gdy wiedzieli, że panna Aldersey
napisała do kraju, aby przeciągnąć odległych
krewnych na swój punkt widzenia. Co będzie, gdy
opiekun w Londynie znajdzie się pod wpływem jej
silnej argumentacji? Co się stanie, jeżeli odmówi
dania zgody na małżeństwo. Obydwoje młodzi ludzie
mieli jasne przekonanie, że błogosławieństwo Boże
zależy od posłuszeństwa rodzicom lub tym, którzy
mają rodzicielską władzę.
„Nigdy nie znałem (pan Taylor pisał w późniejszych
latach) nieposłuszeństwa wobec zdecydowanego nakazu
rodzica. Nawet, jeżeli rodzic mylił się, nie szła za
tym odmowa. Pokonany byłem przez Pana. On może
otworzyć każde drzwi. W takich okolicznościach
odpowiedzialność spoczywa na rodzicach i ona jest
poważna. Kiedy syn czy córka potrafią z całej swej
szczerości powiedzieć: „Czekam na Ciebie, Panie abyś
otworzył drogę?” Sprawa jest w Jego rękach i On się
nią zajmie. I On się zajął, gdyż gdzieś pod koniec
listopada nadszedł długo oczekiwany list i był
przychylny! Po dokładnym zbadaniu sprawy, wuj w
Londynie ucieszył się, że Hudson Taylor był
nieprzeciętnie obiecującym misjonarzem. Sekretarze
Chińskiego Towarzystwa Ewangelizacyjnego poza
drobnymi rzeczami, nie mieli o nim nic do
powiedzenia, a z innych źródeł otrzymał również jak
najwyższe wyrazy uznania. Uznając, zatem wszystkie
niepokojące wieści, jakie słyszał za nic nie warte,
wyraził szczerze zgodę na małżeństwo swojej
bratanicy, prosząc tylko, aby zostało odłożone do
czasu uzyskania przez nią pełnoletniości. A to miało
nastąpić za niewiele ponad dwa miesiące.
Po tym publicznie się zaręczyli i jakże te
szczęśliwe zimowe dni wynagrodziły wszystko, co
zostało wcześniej utracone! 16 kwietnia w sobotę
narzeczona miała ukończyć 21 lat, a termin ślubu
został ustalony na następny tydzień.
„Nigdy w moim życiu nie czułem się lepiej na ciele i
duchu (pisał Hudson Taylor) Z ledwością zdaję sobie
sprawę - droga matko - z tego, co się wydarzyło. Po
tej całej agonii i niepewności, które
wycierpieliśmy, nie tylko mamy swobodę, aby się
spotykać, lecz w ciągu kilku dni mamy wziąć ślub!
Bóg był dobry dla nas. Naprawdę odpowiedział na
naszą modlitwę i wziął naszą stronę przeciwko
silniejszemu. Och, abyśmy bliżej chodzili z Nim i
służyli Mu wierniej. Chciałbym abyś poznała mój
skarb. Ona jest takim klejnotem. Ona jest wszystkim,
czego pragnę”.
A następnie sześć tygodni później.
„Och, być poślubiony z tą, którą się kocha i to
kocha się jak można najczulej i z oddaniem... jest
to blask, którego słowa nie mogą wyrazić ani pojąć.
Nie ma tu żadnego rozczarowania. Każdy dzień jak i
ten, pokazuje więcej ze sposobu myślenia mojej
ukochanej. Kiedy ma się taki skarb, jak mój, jest
się tylko bardziej dumnym, bardziej szczęśliwym i
bardziej pokornie wdzięcznym Dawcy wszelkiego dobra,
za ten najlepszy z ziemskich skarbów”.
Rozdział 8
Radość żniw
Snopy po sianiu, słońce po deszczu,
Widok po tajemnicy, pokój po bólu.
F.R. Marergal
Tylko dwa i pół roku trwał pierwszy okres pobytu
Hudsona Taylora w Chinach, były to jednak bogate i
obfite lata. Mały domek na ulicy Mostowej, był teraz
prawdziwym domem. Na dole kaplica i pokój gościnny,
pozostały takie same. Chrześcijanie i zainteresowani
mogli swobodnie przychodzić i odchodzić. Góra
jednakże wcale nie przypominała stodoły. Została
podzielona na cztery małe pokoje, których zamykane
okna patrzały na wąską uliczkę od przodu i kanał z
tyłu. Cóż za zmiana nastąpiła, kiedy kobiety i
dzieci mogły być otoczone tą samą troską, co
mężczyźni. Pani Taylor już była dobrze znana w
okolicy, lecz teraz, kiedy szła w odwiedziny, była
bardziej niż pożądana, „Świat, bowiem miłuje
kochających się”. Przywiązanie tych zespolonych serc
było szeroko odczuwalne.
Jednym z ich najgorętszych przyjaciół i pomocników,
był bogaty buddyjski przywódca, który był handlarzem
bawełny w mieście. Ten pan Ni, chociaż długo
mieszkał Ningpo, nigdy nie zetknął się z ewangelią.
Był on bardzo gorliwy i jako prezydent
bałwochwalczego towarzystwa, spędził wiele czasu i
wydał wiele pieniędzy w służbie „bogom”. Lecz jego
serce nie miało pokoju i im bardziej podążał za
swoim kręgiem przepisów religijnych, tym bardziej
stwierdzał, że są one puste.
Przechodząc pewnego dnia pod otwartym oknem domu
przy ulicy, zauważył, że coś się działo. Bił dzwon i
ludzie zbierali się jak na zgromadzenie.
Dowiedziawszy się, że było to pomieszczenie do
omawiania religijnych spraw, również wszedł. Nic tak
bardzo nie interesowało go, jak kara za grzech i
wędrówka duszy w nieznane. Młody cudzoziemiec w
chińskim ubraniu głosił ze swoich świętych klasyków.
Był zaznajomiony z dialektem Ningpo i pan Ni mógł
zrozumieć każde słowo, które on czytał. Lecz jakie
mogło być tego znaczenie?
„Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak Syn
Człowieczy musi być wywyższony... Gdyż Bóg tak
umiłował świat, że dał Swojego Syna Jednorodzonego,
aby każdy kto wierzy w Niego nie zginął, lecz miał
życie wieczne. Gdyż Bóg nie posłał Syna Swego na
świat, aby potępił świat, lecz, aby świat mógł
poprzez Niego być zbawiony”. Zbawiony, nie
potępiony, sposób na znalezienie wiecznego życia.
Bóg, który umiłował świat. Wąż, a nie „Syn
Człowieczy wywyższony”, – co to wszystko znaczy?
Mówienie, że Ni był tylko zainteresowany z ledwością
oddaje to, co zawładnęło jego umysłem. Historia o
miedzianym wężu na pustkowiach, ilustrujące Boże
lekarstwo na grzech i jego śmiertelne konsekwencje,
śmierć, życie i zmartwychwstanie Pana Jezusa,
odniesienie tego wszystkiego do jego własnych
potrzeb, dokonało się za sprawą Ducha Świętego. Jest
to cud, jaki się dokonuje od wieków, i dzięki Bogu,
że nadal go oglądamy! „Jeżeli ja będę wywyższony,
wszystkich pociągnę ku sobie”. Spotkanie jednak
dobiegło końca. Cudzoziemski nauczyciel skończył
przemawiać. Z instynktem przyzwyczajonym do
przewodzenia, w takich sprawach Ni powstał ze swego
miejsca i rozglądając się po słuchaczach powiedział
z prostą bezpośredniością: „Długo szukałem Prawdy,
nie znajdując jej. Podróżowałem daleko i blisko,
lecz nigdy jej nie odkryłem. W konfuncjaniźmie,
buddyzmie, taoizmie, nie znalazłem odpocznienia. Ale
tu, w tym, co słyszałem, tego wieczora znalazłem
odpocznienie. Odtąd jestem wierzącym w Jezusa.”
Stał się gorliwym studentem Biblii i jego wzrost w
poznaniu i łasce był cudowny. Niedługo po swoim
nawróceniu otrzymał zgodę, aby przemawiać na
zgromadzeniu towarzystwa, którego wcześniej był
prezydentem. Pan Taylor, który towarzyszył mu, był
pod głębokim wrażeniem wyrazistości i pełni, z jaką
przedstawił Ewangelię. Jeden z jego wcześniejszych
naśladowców został poprowadzony do Chrystusa, dzięki
jego świadectwu i Ni zaczął poznawać radość zdobywcy
dusz.
To on w rozmowie ze swoim przyjacielem misjonarzem,
nieoczekiwanie zadał pytanie: „Jak długo radosna
nowina jest w waszym kraju?” „Kilkaset lat” –
brzmiała niechętna odpowiedź. „Co setki lat? Mój
ojciec szukał Prawdy - i dalej mówił smutno umarł
nie znajdując jej. Dlaczego wcześniej nie
przybyłeś?” Był to moment takiego bólu, którego
Hudson Taylor miał nigdy nie zapomnieć, i który
spotęgował jego gorliwość w szukaniu możliwości, aby
przynieść Chrystusa tym, do których ciągle można
było dotrzeć. W tych dniach była wielka potrzeba
cierpliwości, aby nie wyprzedzić Ducha Bożego, w
sprawie zatrudnienia pełnoetatowych pomocników w
pracy. Jak dotąd młodzi misjonarze nie mieli
regularnych chińskich pomocników. Pan Ni gorliwie
poświęcał cały czas, jaki mógł zaoszczędzić na
prowadzeniu interesów. Tak samo było z Neng-Kuei,
wytwórcą koszyków, Wangiem, rolnikiem z Hosi i Tsiu,
nauczycielem, i jego żarliwie, całym sercem oddaną
matką. Lecz oni i inni byli zajęci swoimi
koniecznymi zajęciami w ciągu dnia, chociaż
wieczorami przychodzili do domu misyjnego i spędzali
tam większość czasu w niedzielę. Wydawało się, że
łatwą rzeczą jest zatrudnienie chrześcijańskiego
nauczyciela w szkole, której pani Taylor poświęcała
codziennie wiele godzin. Lub też przyjęcie do pracy
innych za skromnym wynagrodzeniem, aby szkolić ich,
by stali się użytecznymi. To jednak, jak stwierdzili
misjonarze, na dłuższą metę stało się raczej
przeszkodą niż pomocą. Płacenie nowonawróconym,
jakkolwiek szczerym, aby rozpowszechniali ewangelię
– i to płacenie z zagranicznych źródeł – niechybnie
musiało osłabić ich wpływ na innych, jeżeli nie
chrześcijański charakter. Być może nadejdzie taki
czas, kiedy ich powołanie przez Boga do takiej pracy
stanie się widoczne dla wszystkich i kiedy sami
chrześcijanie będą gotowi, aby wesprzeć ich. W jaki
sposób Chiny kiedykolwiek mogłyby być,
zewangelizowane, jeżeli nie przez chiński kościół? I
jak nawróceni poznaliby kiedykolwiek radość z
bezpłatnej, ochotniczej służby dla Pana Jezusa
Chrystusa, jeżeli misjonarze byliby niecierpliwi i
nie poczekali na ich duchowy rozwój?
Tak, więc życie Hudsona Taylora i jego towarzyszy
było pełne różnych zajęć, podczas gdy młodzi
nawróceni wzrastali wokół nich. Wykonywał on nie
mało medycznej pracy, do tego głosił na ulicach i w
kaplicy, przyjmował gości, zajmował się
korespondencją i odbywał ewangelizacyjne podróże.
Nic jednak nie mogło przeszkodzić głównemu zajęciu –
to jest codziennym społecznościom z chrześcijanami i
zainteresowanymi.
Nic dziwnego, że otoczeni taką miłością i opieką
nawróceni, wzrastali w łasce i w poznaniu spraw
Bożych. Każdego wieczora misjonarze byli do ich
dyspozycji i po regularnych publicznych spotkaniach,
trzy okresy zostały poświęcone na uważnie
przygotowaną naukę. Na początek były to lekcje ze
Starego Testamentu, kiedy Hudson Taylor rozkoszował
się odkrywaniem ich duchowego znaczenia. Następnie
po przerwie był czytany rozdział z „Wędrówki
pielgrzyma” lub innej pożytecznej książki. Na końcu
był czytany fragment z Nowego Testamentu z
zastosowaniem do praktycznego życia. Taki regularny
porządek obowiązywał każdego wieczora, aż do
niedzieli, kiedy to odbywało się szczególne
nabożeństwo i docieranie do tych, którzy byli na
zewnątrz.
Niedziela również, miała swoje okresy nauczania. Nie
mało kosztowało chrześcijan zamknięcie sklepu, czy
magazynu, poświęcenie swoich interesów dla jednego z
siedmiu dni. Mimo to Hudson Taylor i jego towarzysze
wiedzieli, że żaden silny, samodzielnie działający
Kościół nie może być budowany na żadnej innej
podstawie, prócz tej. Postanowili, zatem uczynić
wszystko, co było możliwe, aby nie zmarnować tego
poświęcenia, wypełniając dane od Boga godziny
pożytecznym i radosnym zajęciem. Pomiędzy
regularnymi usługami, chrześcijanie, zainteresowani
pacjenci, dzieci ze szkoły i służący, byli dzieleni
na klasy i nauczani w jasny bezpośredni sposób. To
sprawiało, że niedziela była męczącym dniem dla
misjonarzy, gdyż było ich tylko czworo. Ale jeżeli
nawet to kosztowało trochę wysiłku i zmęczenia, to
lepiej byli w stanie docenić ofiary poniesione przez
nawróconych. Niektórzy musieli przebyć długą drogę i
to bez jedzenia przez większą część dnia, niektórzy
musieli stawić czoła prześladowaniom i osobistym
stratom. Czynili to jednak chętnie, przynajmniej
większość z nich, gdyż wszystkich pociągało
pragnienie, aby poświęcić dzień Pański na
uwielbianie, gdyż byli świadomi różnicy, jaka
istniała pomiędzy tym dniem, a całym tygodniem.
Tak oto Kościół wzrastał, misjonarze rozwijali się
wokół nich, zwiększały się możliwości służby.
Traktat z Tentsin podpisany latem po ślubie Hudsona
Taylora, otworzył w końcu drogę do wszystkich
wewnętrznych prowincji. Cudzoziemcy mieli teraz
prawo swobodnego podróżowania, chronieni paszportami
i tylko pozostało wykorzystać ułatwienia, o które
tak długo się modlili.
„Zanim ten list dotrze do ciebie (pisał Taylor w
listopadzie), już usłyszysz o nowym traktacie.
Możemy utracić niektórych z naszych misjonarzy w
Ningpo, tych, którzy wyruszą w głąb kraju. Och,
kiedyż Kościół w kraju się obudzi i przyśle nam
więcej ludzi, aby głosili radosną wieść.
Wielu z nas tęskni, aby wyruszyć – jakże tęsknimy,
aby pójść! Tu jednak są obowiązki i
odpowiedzialności, które zobowiązują nas i nikt za
wyjątkiem Pana nie może nas zwolnić z nich. Oby dał
„dary” dla wielu tutejszych chrześcijan uzdalniając
ich... z powodu troski o już utworzone Kościoły... i
tak uwolnił nas do pionierskiej pracy”.
Było to brzemię leżące na ich sercu – wzbudzić,
poprzez błogosławieństwo Boże Kościół, który sam
będzie głosił i sam zaopatrywał się. Ale wołanie
małej grupki wierzących, którzy ciągle potrzebowali
ich jako rodziców nie mogło być zlekceważone. To ich
miłości, ich modlitwom, te dusze zostały powierzone.
Pozostawienie ich teraz, nawet ze względu na dobro
innych, byłoby zlekceważeniem najwyższego ze
wszystkich zobowiązań, zobowiązania rodzicielskiej
odpowiedzialności. I tak późniejsze żniwo pokazało,
że mieli rację, iż trwali w tym przekonaniu. Ci
chrześcijanie Ni, Neng Kuei, Wang i pozostali byli
ludźmi, których Bóg mógł użyć. I chociaż większość z
nich była biedna i bez wykształcenia, również stała
się „rybakami ludzi”. Co najmniej sześciu lub
siedmiu z tych wcześnie nawróconych przybyło, aby
pomóc ich umiłowanemu przywódcy w latach, które
kształtowały Wewnętrzną Misję Chin. Bez ich
współpracy, nowy projekt, po ludzku mówiąc, nigdy
nie zostałby zrealizowany. Trudno jest ocenić
wszystko to, co wyrosło z intensywnej pracy na ulicy
Mostowej, w tamtym czasie. Gdy to, czym byli
misjonarze, tym w znacznej mierze stały się ich
dzieci w wierze. Nie ma lepszego sposobu na
przekazanie duchowego błogosławieństwa. W pośrodku
tej całej radości żniw, wielki nieoczekiwany smutek
wezwał Hudsona Taylora do nowych obowiązków. W
osadnictwie dr Parker niedawno założył nowy szpital.
Doskonale usytuowany w pobliżu jednej z miejskich
bram, zwrócony w stronę rzeki, ten pojemny budynek
codziennie przyciągał uwagę tysięcy ludzi. Wszystko
na miejscu było wspaniale przystosowane do dzieła
cierpliwie budowanego przez lata.
Jednak w domu doktora znajdowały się cierpiące
serca. Gdyż ten śmiały człowiek, który zwyciężył
wiele trudności, opłakiwał utratę swojej żony, która
zaledwie po kilku godzinach choroby odeszła
pozostawiając czworo dzieci. Jedno z nich było
poważnie chore i doktor stwierdził, że musi zabrać
je do kraju, do Szkocji. Co jednak stanie się ze
szpitalem? Oddziały były pełne pacjentów, a
przychodnia była dzień po dniu zapełniona potokiem
ludzi potrzebujących pomocy. Żaden inny doktor nie
był wolny, aby zająć jego miejsce. Zamknięcie
szpitala przy zbliżającej się zimie było nie do
pomyślenia. Chociaż nie było funduszy pozostawionych
na tą pracę – gdyż była ona finansowana z dochodów z
prywatnej praktyki doktora, to być może jego kolega
Hudson Taylor, będzie mógł jakoś zająć się
prowadzeniem przychodni. Tak więc ta nieoczekiwana
propozycja została mu przedstawiona.
„Po oczekiwaniu na Pana, prosząc o wskazówkę
(wspomina pan Taylor), czułem się zmuszony do
zajęcia nie tylko przychodnią, lecz również i
szpitalem. Miałem spolegać tylko na wierności
wysłuchującego modlitwy Boga, że dostarczy środków
na wsparcie tego przedsięwzięcia”.
W tym czasie było, co najmniej pięćdziesięciu
hospitalizowanych pacjentów, prócz znacznej liczby,
która odwiedzała przychodnie. Trzydzieści łóżek było
zazwyczaj przyznane wolnym od nałogu pacjentom i
odwiedzającym ich gościom, znacznie większa liczba
została przeznaczona dla palaczy opium, którzy
płacili za swoje miejsca podczas kuracji odwykowej.
Chociaż potrzeby chorych na oddziałach były hojnie
zaspokajane, a także te, które wiązały się z
przychodnią przyszpitalną, codzienne wydatki były
znaczne. Odwiedzający szpital również wymagali
opieki, co pociągało za sobą konieczność wspomożenia
ich. Do tej pory fundusze na utrzymanie tego
wszystkiego były dostarczane z praktyki lekarskiej
doktora wśród cudzoziemców. Jednak wraz z jego
wyjazdem, to źródło przychodów skończyło się. Czyż
jednak Bóg nie powiedział nam, że o cokolwiek
będziemy prosić w imieniu Jezusa, będzie nam dane? I
czyż nie zostało nam powiedziane abyśmy wpierw
szukali Królestwa Bożego – a nie środków by
rozprzestrzeniać je – a te wszystkie rzeczy będą
przydane nam. Takie obietnice są z pewnością
wystarczające. Dla młodych misjonarzy nie miało
znaczenia, ze sytuacja była niespodziewana i że
żaden z ich przyjaciół w kraju nie mógł przewidzieć
jej i że muszą upłynąć miesiące zanim otrzymają
jakąkolwiek odpowiedź na list. Czyż oni sami nie
spodziewali się wsparcia jedynie od Pana i czy On
kiedykolwiek zawiódł ich. Tajemnica wiary, która
jest gotowa na sytuacje nadzwyczajne jest cichym,
praktycznym spoleganiem na Bogu dzień po dniu, kiedy
On czyni go realnym dla wierzącego.
„Sześć dni przed przejęciem opieki nad szpitalem w
Ningpo (pisał pan Taylor), nie miałem najmniejszego
pojęcia, że będę się tym zajmować. Przyjaciele w
kraju również nie przewidzieli tego”.
Pan jednak przewidział tą sytuację, jak w pełni
wykazały to późniejsze wydarzenia. Kiedy asystenci
pozostawieni przez dr Parkera dowiedzieli się o
zmienionych warunkach, że funduszy starczy tylko na
pokrycie wydatków na najbliższy miesiąc, potem tylko
modlitwa miała być jednym źródłem zaopatrzenia nie
jest dziwną rzeczą, że zdecydowali wycofać się,
otwierając drogę dla następnych pracowników. Była ta
zmiana, którą dr Parker pragnął już dawno uczynić,
nie wiedział tylko jak otrzymać tych innego rodzaju
pracowników. Hudson Taylor wiedział i z rozjaśnionym
sercem zwrócił się do małego kręgu tych, którzy
nigdy nie zawiedli go. Gdyż dla chrześcijan z ulicy
Mostowej wydawało się, że jest całkiem naturalną
rzeczą ufanie Panu zarówno w sprawie doczesnych, jak
i duchowych błogosławieństw. Czyż większe nie
zawiera mniejszego? I czyż Bóg nie był, jak ich
„nauczyciel” przypominał im często, prawdziwym
Ojcem, który nie mógł zapomnieć potrzeb swoich
dzieci. Tak, więc, przyszli do szpitala zadowoleni,
że nie tylko wzmocnią ręce swoich przyjaciół
misjonarzy, ale, że na nowo doświadczą na sobie
samych i na wszystkich zainteresowanych wierności
Boga. Jedni pracowali w ten, inni w tamten sposób.
Jedni oddawali swój wolny czas, inni oddawali cały
swój czas bez obietnicy zapłaty. A wszyscy wzięli
sobie do serca w modlitwie, szpital i jego potrzeby.
Nic, zatem dziwnego, że nowa atmosfera zaczęła
przenikać do przychodni i na oddziały. Z tego powodu
pacjenci mogli tylko radować się i przynajmniej na
początku, szczęśliwą, domową atmosferą i tymi
pozostałymi rzeczami, jakie to niosło za sobą. Dni
były zapełnione nowymi sprawami. Ci pracownicy Wang,
malarz, Ni, Neng – Kuei i inni – wydawało się, że
posiedli sekret nieustannej szczęśliwości i tym
wywierali wielki wpływ.. Nie tylko byli łagodni i
uważni w pracach na oddziałach, lecz cały swój wolny
czas poświęcali na opowiadanie o Tym, Który
przeobraził ich życie, i który jak mawiali, jest
gotowy przyjąć wszystkich, którzy przychodzą do
Niego po odpocznienie. Potem były książki, obrazki i
śpiewanie! Zaiste, wszystko wydawało się być
pieśnią. Natomiast codzienne spotkania w kaplicy
wydawały się być kolejną pieśnią tyle, że dłuższą.
Było tam w Chinach kilka sekretów, a finansowe
podstawy, na których był prowadzony szpital, były
jednym z nich. Wkrótce pacjenci wiedzieli wszystko o
tej sprawie, i z zapałem oczekiwali na wynik. Była
ta sprawa również tematem przemyśleń i rozmów. I
kiedy pieniądze pozostawione przez dr Parkera
skończyły się, a zapasy Hudsona Taylora zmalały,
pojawiło się wiele przypuszczeń, co do tego, co się
teraz wydarzy. Należy powiedzieć, że Hudson Taylor z
małą grupą pomocników, wiele modlił się w tym
czasie. Był to bardziej otwarty, a co za tym idzie
bardziej istotny test, od tych, które wcześniej
przechodził. Stwierdził, że wchodzi tu w grę, nie
tylko wiara nie małej liczby osób, jak i również
sprawa dalszej pracy szpitala. Mijał dzień za dniem,
nie przynosząc oczekiwanej odpowiedzi. Aż w końcu
pewnego poranka pojawił się kucharz z poważnymi
wieściami dotyczącymi tej sprawy. Ostatni worek ryżu
został otwarty i jego zawartość szybko znikała.
„Zatem – odpowiedział Hudson Taylor – Pański czas na
nadesłanie nam pomocy musi być blisko”. I tak się
też stało. Zanim ten worek ryżu się skończył, do rąk
młodych misjonarzy dotarł list, który był
najbardziej zadziwiającym ze wszystkich, które
dostali. Był on podobnie, jak poprzednie, od pana
Bergera i zawierał czek na 50 funtów. Tylko, że w
tym wypadku list został wysłany z zawiadomieniem, że
wielki ciężar spoczął na piszącym, ciężar bogactwa,
aby spożytkować je dla Boga. Ojciec pana Bergera
niedawno odszedł, zostawiając mu znacznie pomnożoną
fortunę. Syn nie miał zamiaru powiększać swoich
osobistych wydatków. Wcześniej już miał
wystarczająco i teraz modlił się, aby być
poprowadzonym w tej sprawie Bożego zamiaru. Co do
tej sprawy, może by tak pomóc swoim przyjaciołom w
Chinach? Załączony czek był na zaspokojenie nagłych
potrzeb. A czy oni zechcieliby pełniej napisać, po
przemodleniu sprawy, czy były sposoby, w jakie
korzystniej mogliby zużyć więcej pieniędzy?
Pięćdziesiąt funtów! Oto leżą one na stole i ich
daleki przyjaciel nic nie wiedząc o ostatniej torbie
ryżu i o wielu potrzebach szpitala, pytał ich czy
nie mógłby przysłać więcej. Nic dziwnego, że Hudson
Taylor upadł pokonany, w wdzięczności i z bojaźnią.
Przypuśćmy, że powstrzymałby się przed przyjęciem
obowiązków kierowania szpitalem z braku środków, lub
raczej z braku wiary. Brak wiary – z takimi
obietnicami, i z takim Bogiem?! W tamtych dniach nie
było Armii Zbawienia, lecz zgromadzenia,
uwielbieniowe, które odbywały się w kaplicy, całkiem
dobrze w śpiewie i w okrzykach radości, poprzedzały
pojawienie się jej. Lecz w porównaniu do pewnych
zgromadzeń Armii, te musiały być krótkie, bo czyż na
oddziałach nie znajdowali się pacjenci? Jakże
słuchali – ci mężczyźni i kobiety, którzy przez całe
swoje życie nie znali niczego za wyjątkiem pustego
pogaństwa.
„Gdzie jest ten bożek, który może coś podobnego
uczynić?” Było to pytanie, które pojawiało się w
wielu ludzkich sercach. „Czy kiedykolwiek wybawi nas
w naszych kłopotach lub odpowie na modlitwę w taki
sposób?”
Rozdział 9
Ukryte lata
Och, zbawić tamtych, zginąć ratując ich
Śmierć za ich życie, być ofiarowanym za nich
wszystkich
Ta szczęśliwa, owocna praca, opowiada o tych, którzy
byli w nią zaangażowani. W przeciągu dziewięciu
miesięcy, szesnastu pacjentów ze szpitala zostało
ochrzczonych, podczas gdy więcej niż trzydziestu
innych było kandydatami do wstąpienia do tego lub
tamtego Kościoła w Ningpo. Jednak sześć lat w
Chinach, sześć takich lat, pozostawiło swój ślad i
Hudsona Taylora szybko opuszczały siły.
„Ludzie giną, a Bóg tak błogosławi tą pracę (napisał
do swojego ojca). My jednak jesteśmy utrudzeni i
musimy otrzymać pomoc. Czy nie znasz jakiś
gorliwych, oddanych ludzi, pragnących służyć Bogu w
Chinach, którzy nie chcąc niczego ponad rzeczywiste
wsparcie, będą gotowi wyruszyć i pracować tutaj?
Och, czterech lub pięciu takich pomocników!
Prawdopodobnie w przeciągu sześciu miesięcy zaczną
głosić po chińsku, a w odpowiedzi na modlitwę znajdą
się środki na ich wsparcie”.
„Ludzie giną, a Bóg tak błogosławi pracę” – ten
naglący fakt przeprowadził Hudsona Taylora przez
poważną chorobę i bolesne rozdzielenie, kiedy
choroba powaliła go w Anglii w 1860r. To nagłość
tych faktów podtrzymywała go poprzez następne lata,
kiedy wydawało się, że lekarze mieli rację, sądząc,
że nigdy nie będzie dosyć silny, aby powrócić do
Chin.
Wielka potrzeba, którą widział i głębokie poczucie
odpowiedzialności, płonące ciągłym ogniem w jego
duszy, sprawiały, że ani słabe zdrowie, ani brak
zachęty, ani inne trudności nie mogły zmniejszyć
jego pragnienia wołania, aby przynieść Chrystusa tym
ginącym milionom.
Mieszkając na wschodnim końcu Londynu, blisko
swojego starego szpitala, Pan Taylor, na tyle na ile
pozwalała mu poprawa jego zdrowia, podjął na nowo
swoje medyczne studia. Podjął się także pracy nad
rewizją Nowego Testamentu w dialekcie Ningpo, a
Towarzystwo Biblijne wyraziło zgodę, aby opublikować
nowe wydanie. Przez pewien okres czasu miała miejsce
ożywiona korespondencja z młodymi, którzy rozważali
pole misyjnej pracy w Chinach, jako wyzwanie swojego
życia. W rezultacie tego wyruszyła jedna osoba,
tylko jedna, która miała przyłączyć się do państwa
Jones w Ningpo. Stopniowo wewnętrzne zainteresowanie
zaczęło maleć i państwo Taylor znaleźli się sami ze
swoimi przyjaciółmi, oddani modlitwie i cierpliwemu
oczekiwaniu.
Kiedy ma się 29 czy 24 lata, nie jest łatwo być
odstawionym na bok, odłączonym od pracy, którą
kochali i być pozostawionymi w zaułku ponurej ulicy,
w biednej części Londynu/
Jednakże bez tych ukrytych lat z całym ich wzrostem
i wypróbowaniem jakże ta wizja i entuzjazm młodości,
mogłyby dojrzeć do przywództwa, które miało
nastąpić.
Pięć długich, ukrytych lat. Nie wiele wiedzielibyśmy
o ich doświadczeniu gdyby nie stara zakurzona
skrzynia zawierająca różnej grubości notatniki,
wypełnione pismem pana Taylora. Z pośród bardziej
bezużytecznych śmieci wybieramy jeden po drugim, a
leży przed nami cały komplet dwunastu, nie brakuje
ani jednego. I cóż za opowieść odkrywa się przed
nami. Często oczy tego, który śledzi te zapiski
zalewają się łzami. Te nieprzeglądane, zakurzone
stronice zawierają wzrastającą bliską znajomość z
Bogiem i spoleganie na Nim. Wiara i wierność są tu
sprowadzone do najmniejszych szczegółów. Poświęcenie
i oddanie się Bogu, prowadzą tu do niestrudzonego
wysiłku. Jest tu obecna modlitwa, cierpliwa,
wytrwała i cudownie wysłuchana. Lecz jest tutaj coś
więcej, głębokie długotrwałe doświadczenie duszy,
która wytrwale podąża z a Bogiem. Jest tu stopniowe
wzmacnianie człowieka, który został wezwany, aby
chodzić wiarą, a nie oglądaniem. Niewysłowiona
ufność serca, które przylgnęło do Boga i tylko do
Boga. Serca, które bardziej niż cokolwiek innego
pragnie podobać się Jemu.
„Bez wiary jest nie możliwe, aby podobać się Bogu
(lub zadowolić go). Gdyż ten, kto przychodzi do
Boga, musi uwierzyć, że On jest i że nagradza tych,
którzy Go gorliwie szukają?”
Zewnętrznie, dni były wypełnione cichymi zwykłymi
obowiązkami, bogatymi w różnego rodzaju radości i
próby. Mała córeczka, która tyle radości im sprawiła
w Ningpo, miała teraz trzech braci. Dom i dzieci,
musiały być utrzymywane z bardzo ograniczonych
środków i tu wiara na drodze bezpośredniej
zależności od Boga, którą podążali państwo Taylor,
często była wypróbowywana. Praca w Ningpo także
wymagała zaopatrywania i kierowania, co wymagało
wiele korespondencji. Rewizja Nowego Testamentu,
była przedsięwzięciem, które wydawało się raczej
rosnąć niż maleć, kiedy doszło do przygotowania
odnośników. Okazały się one wielką wartością dla
chrześcijan w Ningpo, a praca przygotowywania ich,
chociaż była znaczna, była niemałym
błogosławieństwem dla młodego misjonarza. Spędzał on
każdego dnia godziny nad Słowem Bożym. Ilość
wykonanej pracy była zadziwiająca i gdyby nie te
zapiski, z trudnością można by w to uwierzyć.
Każdego dnia pan Taylor odnotowywał czas poświęcony
na główne zajęcie i często można natknąć się na
podobne zapiski:
27 kwiecień, rewizja 7 godz. (wieczór w Exter Hall)
28 kwiecień, rewizja 9,5 godz.
29 kwiecień. rewizja 12 godz.
30 kwiecień, rewizja 5,5 godz. (spotkania
Babtystycznego Towarzystwa Misyjnego)
1 maj, rewizja 8,5 godz. (goście do dziesiątej
wieczór)
2 maj, rewizja 13 godz.
3 maj, niedziela w Bayswater. Słuchanie Pana Levisa
z Jana 3,33. Wzięcie tam popołudniu udziału w
Wieczerzy Pańskiej. Wieczór, pozostanie w domu i
oddanie się modlitwie o naszą chińską pracę.
4 maj, rewizja 4 godz. (Korespondencja, goście).
5 maj, rewizja 12,5 godz.
6 maj, rewizja 7 godz. (ważne rozmowy)
7 maj, rewizja 9,5 godz.
8 maj, rewizja 10,5 godz.
9 maj, rewizja 13 godz.
10 maj, niedziela poranek z Lae-djun, rozważnie na
temat Hebr. 11, pierwsza część szczęśliwe chwile.
Napisałem do Jamesa Meadowsa. Popołudnie, modlitwa z
Marią o opuszczenie tego domu, o Meadowsów, szczerą
miłość, rewizję. Napisałem do pana Lorda. Wieczór,
słuchanie pana Kennedego na temat Mat. 27,42 –
„Zbawił innych, a samego siebie nie może zbawić...”
Och, być jeszcze bardziej, tak łagodny, wyrozumiały
i kochający jak Jezus! Panie, uczyń mnie bardziej
podobnym do Ciebie.
Spotkania, o których tu mowa były znaczną częścią
pracy pana Taylora, w tym czasie. Czynił on, co
mógł, aby skłonić przywódców denominacyjnych
Kościołów, do zajęcia się ewangelizacją wewnętrznych
Chin. Sam lub ze swoim kolegą od rewizji, wielb.
F.F. Gough z C.M.S. odwiedzał sekretarzy różnych
Towarzystw, przedstawiając im potrzebę tego długo
zaniedbanego pola, teraz dostępnego przez otrzymanie
paszportów na podróż, a nawet na przebywanie
wewnątrz kraju. Lecz chociaż wszędzie spotykał się z
przychylnymi słuchaczami, to jednak jasne było, że
nikt z kierownictwa nie był przygotowany, aby podjąć
się odpowiedzialności za tak wielkie
przedsięwzięcie.
Wszystko to, naturalnie tylko w jeden sposób
zadziałało na Hudsona Taylora. I kiedy do jego
osobistego poznania pewnych części Chin, zostały
dodane uważne studia całego obszaru, rezultat był
przytłaczający. Został poproszony przez swego
przyjaciela i pastora pana Levisa, wydawcę Magazynu
Babtystycznego, do napisania serii artykułów
mających obudzić zainteresowanie Misją w Ningpo.
Zaczęły one być przygotowywane i jeden już został
opublikowany, kiedy pan Levis zwrócił kolejny
rękopis. Czuł, że te artykuły były zbyt ważne i
poważne, aby ograniczyć je do jednej denominacyjnej
gazety.
„Napisz ich więcej – zachęcał – niech obejmą cała
prasę i będą opublikowane jako apel do wewnętrznych
Chin”. To poprowadziło do szczegółowego
przestudiowania duchowych potrzeb każdej części Chin
i odległych, podległych im krajów. Kiedy przebywał w
Ningpo, presja naglących potrzeb wokół niego była
tak wielka, że pan Taylor nie był w stanie oddać się
rozmyślaniu o jeszcze większych potrzebach leżących
w dalszych miejscach. Ale teraz, codziennie patrząc
na mapę wiszącą na ścianie, która służyła mu do
studiów, mając otwartą Biblię, której obietnice
porywały jego serce, rozległe prowincje wewnętrznych
Chin, były dla niego tak samo bliskie, jak te blisko
wybrzeża, w których pracował.
Nic dziwnego, że modlitwa była jedynym sposobem, w
jaki obciążone serce mogło otrzymać ulgę. Ale
prawdziwy kryzys nadszedł dopiero wtedy, kiedy
modlitwa już więcej nie przynosiła ulgi, lecz jakby
coraz bardziej poświęcała go przedsięwzięciu, przed,
którym się wzbraniał. Zaczął widzieć w świetle
otwartej Biblii, że Bóg może użyć jego, właśnie
jego, aby dać odpowiedź na jego własne modlitwy.
„Towarzyszy mi rosnące przekonanie (pisał), że Bóg
chce abym u Niego szukał potrzebnych pracowników i
wyruszył z nimi. Lecz przez długi czas niewiara
przeszkadzała mi w podjęciu pierwszego kroku...
Studiując Słowo Boże nauczyłem się, że aby otrzymać
owocnych pracowników, nie pomogą wzniosłe apele o
pomoc, lecz przede wszystkim gorliwa modlitwa do
Boga, aby wypchnął pracowników, a następnie
pogłębianie duchowego życia Kościoła, tak, aby
ludzie nie potrafili pozostać w domu, gdy była taka
potrzeba. Zobaczyłem, że apostolskim planem nie było
stworzenie sposobów i środków, lecz pójście i
wykonywanie pracy i ufanie pewnej obietnicy Tego,
który rzekł: „Szukajcie wpierw Królestwa Bożego i
jego sprawiedliwości, a wszystkie te rzeczy będą
przydane wam...”
Lecz jakże niewiara jest zawsze sprzeczna. Nie
miałem żadnej wątpliwości, że jeżeli modliłem się o
współpracowników w imieniu Pana Jezusa Chrystusa, to
będą oni dani. Nie miałem żadnej wątpliwości, że w
odpowiedzi na taką modlitwę zostaną nam dostarczone
środki potrzebne do wyruszenia, i że przed nami
zostaną otwarte drzwi do niedostępnych części
cesarstwa. Jednak nie nauczyłem się ufać Bogu, aby
zachować moc i łaskę dla siebie samego. Tak, więc
nic dziwnego, że nie mogłem zaufać Mu, że zachowa
mnie i tych, którzy mogą być gotowi, aby wyruszyć ze
mną. Obawiałem się, że pośród niebezpieczeństw,
trudności i prób nierozerwalnie związanych z taką
pracą, niektórzy niezbyt doświadczeni chrześcijanie
mogą załamać się i gorzko oskarżać mnie o zachęcenie
ich do podjęcia się zadania, które dla nich było
zbyt trudne.
Cóż, zatem miałem czynić? Poczucie winy za przelanie
krwi stawało się coraz bardziej intensywne. Po
prostu, dlatego, ze odmówiłem prosić o nich.
Pracownicy nie wyruszyli i nie pojechali do Chin.
Każdego dnia dziesiątki tysięcy w tym kraju
odchodziły bez Chrystusa do grobów! Ginące Chiny tak
wypełniły moje serce i umysł, że nie miałem
odpocznienia w dzień, a w nocy niewiele spałem, tak,
że opuściło mnie zdrowie”.
Oto ukryte lata wykonały swoją prace i instrument
był gotów, aby Bóg mógł go użyć. Żarliwe modlitwy
wypływające z domu we Wschodnim Londynie, miały
otrzymać szybką, chociaż niespodziewaną odpowiedź.
Rozdział 10
Człowiek zamknięty na Boga
Nic przed, nic poza kroki wiary
Upaść zdawałoby się w próżnię
I odkryć oparcie ze skały
Nadeszło znowu lato i ulice we Wschodnim Londynie
były parne i zakurzone. Widząc, że pan Taylor nie
wygląda dobrze, stary przyjaciel, zaprosił go na
wybrzeże, aby spędził kilka dni w Brighton. Pani
Taylor, która troskała się o jego zdrowie, cieszyła
się widząc, że chodzi, chociaż tylko w części
rozumiała doświadczenia, przez, które przechodził.
Nawet jej nie mógł w pełni przedstawić doświadczenia
duszy, które stawało się nie do zniesienia.
Będąc sam na plaży, w niedzielny poranek, w Brighton
przeżył kryzys swojego życia. Poszedł do Kościoła
wraz z innymi, lecz widok tłumów radujących się z
błogosławieństwa zbawienia był ponad jego siły.
„Inne owce mam” – zagubione i ginące w Chinach, o
które nikt się nie troszczy – „te również muszę
przyprowadzić”. I głos Mistrza i miłość na Jego
obliczu prosiły cicho. Wiedział, że to Bóg mówił.
Wiedział jak już zauważyliśmy, że jeżeli poddałby
się Jego woli i modlił się pod Jego przewodnictwem,
to ewangeliści do wewnętrznych Chin, zostaną dani.
Co do ich zaopatrzenia, nie potrzebował się martwić.
Czy Ten, który powołał i posłał ich, nie potrafił
dać im codziennego chleba? Hudson Taylor stawiał
czoła nieznanej sytuacji. Był on zaznajomiony z
warunkami w Chinach, z rzeczywistymi pokusami, jakie
napotyka się i rzeczywistym wrogiem, jaki umocnił
się na swoim terytorium. Lecz cóż, jeżeli pracownicy
będą przeciążeni i złożą winę na niego?
„Było to po prostu przeprowadzenie samego siebie
przez niewiarę (wspomina). Diabeł wkłada odczucie,
że jeżeli modlitwa i wiara wprowadzą kogoś w
tarapaty, to ten ktoś będzie musiał wydostać się z
nich, tak jak tylko będzie potrafił, o własnych
siłach. Nie dostrzegałem tego, że moc, która może
dać ludzi i środki, będzie wystarczająca, aby ich
także zachować, nawet daleko, w głębi Chin”.
W międzyczasie, w tym wielkim oczekującym kraju, co
miesiąc umierały miliony. Umierały bez Boga. Był to
ogień w jego duszy. Decyzja musiała być podjęta i on
o tym wiedział gdyż dłużej ten konflikt był nie do
zniesienia. Dosyć łatwo było modlić się o
pracowników, lecz czy zechciałby, czy mógłby,
zaakceptować ciężar przywództwa?
„W wielkim duchowym zmaganiu, samotnie wędrowałem po
plaży. I wtedy Pan zwyciężył moją niewiarę i
poddałem się Bogu dla Jego służby. Powiedziałem Mu,
że cała odpowiedzialność, co do wyników i
konsekwencji musi spoczywać na Nim. A moją
odpowiedzialnością jako sługi, było posłuszeństwo i
podążanie za Nim. On musiał kierować, prowadzić i
troszczyć się o mnie i o tych, którzy mieli pracować
ze mną. Czy potrzebuję mówić, że od razu napłynął do
mojego udręczonego serca, pokój? Wtedy tam
poprosiłem Go o dwudziestu czterech
współpracowników, dwóch do każdej z dwunastu
prowincji, które były bez misjonarzy i dwóch do
Mongolii.
Zapisawszy tę prośbę na marginesie Biblii, którą
miałem ze sobą, wróciłem do domu z sercem radującym
się z takiego pokoju, jakiego nie miałem przez całe
miesiące, i z zapewnieniem, że Pan pobłogosławi
Swoją pracę i że ja, będę miał udział w tym
błogosławieństwie.
Konflikt dobiegł końca, wszystko było pokojem i
radością. Czułem się, jak gdybym nie szedł, a leciał
do domu pana Pearce. I jakże spałem tej nocy! Moja
droga żona myślała, że Brighton zdziałał cud dla
mnie i tak też było.
Rozdział 11
Człowiek posłany od Boga
Spolegaj na Panu stale
A tak będziesz bezpiecznie iść do przodu
Patrz na Jego dzieło wytrwale
A tak twoja praca będzie uczyniona
Paul Gerhardt
Szczęśliwy to człowiek, który został powołany, aby
iść naprzód po ścieżkach wiary, który znajduje w
swoim towarzyszu życia tylko życzliwość i pomoc.
Przez siedem i pół roku – doskonałych lat, jeśli
chodzi o ich małżeństwo. Hudson Taylor nie doznał
żadnego rozczarowania w tej, którą pokochał, a ona i
teraz nie zawiodła go. Słabego zdrowia, ręce
dwudziestoośmioletniej pani Taylor w chwili, gdy
dowiedziała się o powołaniu jej męża do, wydawałoby
się niemożliwego zadania ewangelizacji wewnętrznych
Chin, w nowy sposób stała się jego pociechą i
inspiracją. Jej ręce pisały dla niego, jej wiara
umacniała, a jej modlitwy ogarniały całą pracę, a
jej praktyczne doświadczenie i miłujące serce
uczyniły ją matką misji. W niedługim czasie większy
dom przy ulicy Coborn, do którego się
przeprowadzili, zaczął zapełniać się kandydatami do
Chin. Pokoje, które wydawały się tak obszerne, z
trudnością mogły pomieścić przyjaciół, którzy
zgromadzali się na niedzielne modlitwy. Pięćdziesiąt
dolarów (wszystko, co miał), otwarło konto bankowe o
nazwie „Wewnętrzna Misja Chin”, urosło dzięki
dobrowolnym, nieproszonym datkom, tych, którzy
pragnęli mieć udział w tej pracy, do setek. I tak
oto zaczął kształtować się plan wysłania pierwszej
grupy.
Wyobraźcie sobie, zatem pokój gościnny przy ulicy
Coborn 30 w niedzielę, jedyny dzień, kiedy pan
Taylor mógł znaleźć czas na spokojne pisanie. Przy
stole siedzi pani Taylor z piórem w ręku, podczas
gdy on chodzi tam i z powrotem, zaabsorbowany sprawą
ich serca. Gdyż zgodnie z sugestią pana Levisa,
artykuły powinny nabrać nowego znaczenia. To nie
tylko oznajmienie naglącej potrzeby, lecz nowe
wyjście, zdecydowany wysiłek, aby wyjść naprzeciw
tej potrzebie polegając na Bogu. „Duchowa potrzeba i
wymogi Chin”, była książeczką, która zaistniała,
kiedy modlili się i pisali, pisali i modlili się i
prawdopodobnie żadna inna książka współczesnych
czasów nie okazała się tak skuteczna w pokrzepianiu
serc ludu Bożego. Jakże wiele osób wysłała ona do
Chin, Kiedy jedno wydanie po drugim ukazywało się,
jakże wiele sympatii przyciągnęła dla pracy misyjnej
na całym świecie, Jak bardzo wzmocniła wiarę i
wzbudziła modlitwę i oddanie dla Boga, nigdy nie
będzie wiadome, dopóki sekrety serca nie będą
objawione. „Każde zdanie było zapisywane w
modlitwie”, i każde zdanie wydawało się żyć w mocy
Bożej. Książka sprawiła, że wielu stało się
przyjaciółmi i otwarła wiele możliwości. Musiała być
powtórnie wydrukowana w ciągu trzech tygodni, od
opublikowania jej po raz pierwszy, a skutkiem tego
były takie listy jak ten: „Przeczytałem twoją
książkę i zostałem wielce przez nią poruszony. Ufam,
że dzięki Duchowi Świętemu będziesz mógł powiedzieć
takie słowa, które wypchną pracowników do winnicy.
Drogi bracie, rozszerz swoje pragnienia! Proś o stu,
a Pan da ci ich”.
Jednakże nie stu, ale dwudziestu czterech na
początku było celem. Przed nami leży znoszona
Biblia, w której ta modlitwa została zapisana,
wyraźnym, lecz nieco wyblakłym pismem pana Taylora.
Był daleki od uniesienia z powodu zmiany biegu
wypadków, gdyż sukces tylko powiększył jego poczucie
odpowiedzialności. Był człowiekiem obciążonym danym
mu przez Boga poselstwem, podróżującym z miejsca na
miejsce w tą pamiętną zimę. Pobudzającym serca
innych do podobnej świadomości Boga. Gdyż w tamte
dni, zdawało się nowa rzeczą mówienie o wierze jako
o wystarczającej finansowej podstawie dla
przedsięwzięć misjonarskich na drugim krańcu świata.
„Misje wiary”, były czymś, o czym nie słyszano.
Jedynymi organizacjami, które wtedy istniały, były
regularne denominacyjne stowarzyszenia. Ale Hudson
Taylor, chociaż tak młody, nauczył się poznawać Boga
w bardzo realny sposób. Widział Go, tak jak napisał,
uciszającego rozszalały sztorm na morzu, w
odpowiedzi na zdecydowaną modlitwę. Zmieniającego
kierunek wiatru i zsyłającego deszcz w okresie
suszy. Widział Go w odpowiedzi na modlitwę
powstrzymującego ręce niedoszłych morderców i
uciszającego rozszalały tłum. Widział Go gromiącego
niemoc i wzbudzającego umierającego, kiedy wszelka
nadzieja na wyzdrowienie zdawała się przepaść. Ponad
osiem lat doświadczał Jego wierności i zaspokajania
potrzeb swojej rodziny i działania w odpowiedzi na
modlitwę. Niewiarygodne jak wiele tych potrzeb było.
Jakże nie mógł więc zachęcić innych, aby złożyli
swoją ufność w miłości, która nie może być
zapomniana i wierności, która nie może zawieść?
„Mamy do czynienia (przypominał swoim słuchaczom) z
Tym, który jest Panem wszelkiej mocy i siły. Jego
ramię nie jest za krótkie, aby nie mogło zbawić, ani
Jego ucho zbyt obciążone, aby nie mógł słyszeć. Mamy
do czynienia z Tym, Którego niezmienne słowo,
prowadzi nas abyśmy prosili i otrzymywali, aby nasza
radość była pełna, aby otwarły się nasze usta, aby
On mógł napełnić je. I dobrze wiemy, że ten łaskawy
Bóg jest tak łaskawy, aby umieścić swoją wszechmocną
moc na prośbę modlitwy wiary. I nie pobłaża On tym,
którzy są winni krwi tych, których zaniedbali, nie
oddając siebie ku pożytkowi ginących...
Dla tych, którzy nigdy nie zostali wezwani, aby
wypróbować wierność dotrzymującego przymierza
Boga... Może wydawać się hazardem, wysłanie
dwudziestu czterech ewangelistów do dalekiego
pogańskiego kraju, „patrzących jedynie na Boga”. Dla
tych jednak, których przywilejem było, przez wiele
lat wypróbowywanie tego Boga – w kraju, za granicą,
na lądzie i morzu, w chorobie i zdrowiu, w
niebezpieczeństwach, w potrzebach i u bram śmierci –
takie zrozumienie będzie całkowicie nieuzasadnione”.
Dzieło, którego się podjęli było zbyt wielkie, aby
ograniczyć je do jakiejś jednej denominacji. Fakt,
że Misja nie ofiarowała żadnych wynagrodzeń, był sam
w sobie wystarczający, aby powstrzymać wszystkich,
prócz tych, których doświadczenie nauczyło być
pewnym Boga i takie dusze posiadały jedność nie
tylko z nazwy.
„Musieliśmy rozważyć (kontynuuje pan Taylor), czy
będzie możliwe dla członków różnych denominacji,
pracować razem, tak zwyczajnie na ewangelizacyjnej
płaszczyźnie, nie czyniąc podziałów w tym, czym w
sumieniach różnią się poglądami. Rozważywszy w
modlitwie, że jest to możliwe, zdecydowaliśmy się,
aby zaprosić do współpracy braci, bez względu na ich
denominacyjne poglądy. Tych, którzy w pełni wierzą w
natchnione Słowo Boże i są chętni, aby wypróbować
swoją wiarę, wyruszając do Wewnętrznych Chin z
jedyną gwarancją, jaką mają w swoich Bibliach.
Słowo mówi: „Szukajcie wpierw Królestwa Bożego i
jego sprawiedliwości, a wszystkie te rzeczy (pokarm
i odzienie) będą wam przydane”.
Jeżeli ktoś nie wierzy, że Bóg powiedział prawdę,
lepiej dla niego, aby nie wyruszał do Chin, by
rozprzestrzeniać wiarę. I znowu mamy zapewnienie:
„Żadna dobra rzecz nie będzie zatrzymana przed tymi,
którzy chodzą sprawiedliwie”. Jeżeli ktoś nie ma
zamiaru chodzić sprawiedliwie, niech lepiej zostanie
w kraju. Jeżeli zamierza chodzić sprawiedliwie, ma
wszystko w formie zagwarantowanych funduszy. Do Boga
należy wszelkie złoto i srebro świata i bydło na
tysiącach wzgórz. Nie musimy być wegetarianami!
Zaiste moglibyśmy mieć fundusze gwarancyjne, jeżeli
życzylibyśmy sobie tego, lecz czujemy, że nie jest
to konieczne i przyniosłoby to szkodę. Pieniądze źle
umieszczone i pieniądze dane ze złych pobudek są
tym, czego trzeba się obawiać. Stać nas tylko na
tyle, na ile da Pan, nie stać nas jednak na to, aby
posiadać nie poświęcone pieniądze lub mieć pieniądze
umieszczone w złym miejscu. Daleko lepiej jest nie
mieć pieniędzy, nawet na zakup chleba. Jest wiele
kruków w Chinach i Pan znowu może je posłać z
chlebem i mięsem... Utrzymywał trzy miliony
Izraelitów na pustkowiach przez czterdzieści lat.
Nie oczekujemy, że pośle trzy miliony misjonarzy do
Chin, lecz jeżeli to uczyni, to będzie miał
odpowiednie środki, aby ich wszystkich utrzymać.
Zwróćmy uwagę czy mamy Pana przed naszymi oczami,
czy chodzimy Jego drogami i chcemy podobać się Jemu
i uwielbić Go we wszystkim, małym i wielkim.
Spolegać na tym, że Boża praca, wykonana w Boży
sposób, nigdy nie cierpi niedostatku Bożego
zaopatrzenia”.
Jedna rzecz troskała pana Taylora, aby to nowe
przedsięwzięcie nie odciągnęło mężczyzn i kobiet od
wcześniej istniejących prac. Okradać Piotra, aby
zapłacić Pawłowi, w tym sensie, nie był to żaden
zysk dla pracy Bożej. Otworzyć drogę dla
pracowników, którzy mogą nie być zaakceptowani przez
inne misje, których przygotowanie nie zawierało
uniwersyteckiego szkolenia, było częścią ich planu.
Nikt też nie miał być proszony do wstąpienia w
szeregi Wewnętrznej Misji. Jeżeli Pan żniw chciał
ich mieć na konkretnym terenie, to włoży w ich serca
ofiarowanie samego siebie. W taki sam sposób, nie
było żadnych apeli o pieniądze. Jeżeli Misja będzie
mogła być utrzymywana w odpowiedzi na modlitwę, bez
list ofiarodawców lub zabiegania o jakiekolwiek
fundusze, może rozwijać się pomiędzy innymi
starszymi towarzystwami bez niebezpieczeństwa innego
ukierunkowania funduszy z tradycyjnych kanałów.
Mogłoby to być nawet pomocne przez skierowanie uwagi
na Wielkiego Czyniciela i dostarczenia i lustracji
przez podkreślenie zasady, że Bóg i tylko Bóg jest
wystarczający dla Swojej pracy. Co do reszty spraw,
to zadowalały ich niewielkie potrzeby w sposobie
organizacji. Cudowne było to, w jaki sposób zostało
dane zaopatrzenie na pracę, która odbywała się w
kraju. Pragnienie zajęcia się tą ciężką pracą
zostało włożone w serca państwa Berger z Saint Hill.
Troszczyli się o nią, niemal tak bardzo, jak państwo
Taylor. Modlili się o nią i żyli dla niej z
jednakowym poświęceniem, zamieniwszy swój piękny dom
w centrum dla wszystkich spraw Misji.
”Kiedy zdecydowałem się wyruszyć (mówił pan Taylor w
związku z tym), pan Berger podjął się reprezentować
nas w kraju. Ta rzecz rozwijała się stopniowo.
Jesteśmy sobie bardzo bliscy. Misja otrzymała swoją
nazwę w jego pokoju. Ani nikt z nas o nic nie
prosił, ani nie wyznaczał drugiego – to tak po
prostu już było”.
Istota duchowych zasad omawiana z kandydatami, była
jasno pojmowana jako podstawa Misji. Kilka prostych
spotkań zostało uzgodnionych w towarzystwie pana
Bergera i to było wszystko.
„Wyruszyliśmy jako Boże dzieci, pod przewodnictwem
Boga (w prosty sposób stwierdził pan Taylor), aby
wykonać Bożą pracę, będąc zależnym od Niego w
sprawie zaopatrzenia, Mieliśmy nosić chiński ubiór i
wyruszyć w głąb kraju. Miałem być przywódcą w
Chinach... Nie było wątpliwości, co do tego, kto
miał wyznaczać istotne punkty”.
W ten sam sposób pan Berger był odpowiedzialny w
kraju. Miał korespondować z kandydatami, przyjmować
i wysyłać datki, publikować okolicznościową gazetkę
z zasłyszanymi relacjami. Wysyłać odpowiednie
wsparcie na tyle na ile będą pozwalać fundusze i
strzec się długów. To ostatnie było najgłówniejszą
zasadą, która dotyczyła wszystkich spraw.
„Jest rzeczywiście łatwą rzeczą (wskazywał pan
Taylor) dla Boga dawać wcześniej i o wiele bardziej
woli tak dawać. Jest zbyt mądry, aby pozwolić żeby
Jego zamiary doznały przeszkody z powodu braku
małych pieniędzy. Jednak pieniądze otrzymywane w
nieduchowy sposób są z pewnością przeszkodą w
błogosławieństwie”.
Było dużo problemów i wiele z nich mogło rozwiązać
jedynie doświadczenie i często nasuwa się na myśl
jako ilustracja przykład pana Bergera. Był on
człowiekiem interesów, wytwórcą krochmalu. Wiedział,
że tak jak drzewa w jego posiadłości, żywa rzecz też
urośnie.
„Oczekujesz aż urośnie drzewo (powiedział w związku
z tym), zanim się tak stanie jest coś na kształt
patyka. Na początek masz tylko wiotki pień, z
kilkoma liściami lub gałęziami. Potem pojawiają się
małe odrośla. W końcu mogą się stać wielkimi
konarami wszystkie, jak oddzielne drzewa. To jednak
potrzebuje czasu i wymaga cierpliwości. Tam znajduje
się życie i będzie rozwijać się według swego
porządku”.
Nie możemy teraz rozwodzić się tu nad wieloma
odpowiedziami na modlitwę w czasie, gdy pierwsza
grupa przygotowywała się do wypłynięcia. Jednakże
jak wspaniałe one były! Tak cudownie, że do
okolicznościowej gazetki musiał być dołączony
załącznik mówiący, że całą sumę, jaką potrzebowali
na podróż i wyposażenie, mieli już w swoim ręku. Ale
za tymi doświadczeniami kryła się codzienna godzina
modlitwy w domu pana Taylora, a także cotygodniowe
zgromadzenie w Sain Hill, w szczególne dni na
modlitwę i post. Wszystko to oznaczało, bardzo
bliskie i szczęśliwe chodzenie z Bogiem. Ludzka
nicość i Boska wystarczalność, jedno tak samo
rzeczywiste jak i drugie. Ta świadomość
charakteryzowała na ulicy Coborn atmosferę w tych
ostatnich dniach przed odjazdem. Przyjaciele nie
mogli przyjść i odejść nie odczuwszy tego. Ostatnie
zgromadzenie modlitewne odbywało się pośród paczek i
tobołków. Ludzie zapełnili pokój i klatkę schodową,
siedząc na tym, co mieli pod ręką. Na ścianie ciągle
wisiała mapa, a na stole leżała otwarta Biblia.
„Naszym wielkim pragnieniem i celem (pan Taylor
pisał o nowej misji) jest zaszczepienie zasady
krzyża w dwunastu dotąd nie zajętych prowincjach
Chin, i w Chińskim Turkmenistanie”.
„Szaleńcza sprawa” – rzekli ci, którzy zobaczyli
jedynie trudności.
„Nadludzkie zadanie” – wzdychali inni, którzy
życzyli im dobrze. A wielu z ich przyjaciół
potrafiło nie okazać niczego innego za wyjątkiem
zaniepokojenia.
„Będziecie zapomniani” – martwili się niektórzy.
„Bez Komitetu lub organizacji, zostaniecie straceni
z widoku opinii publicznej, w tym dalekim kraju. W
dzisiejszych czasach jest wiele potrzeb. W niedługim
czasie możecie znaleźć się nawet bez niezbędnych
środków do życia”.
„Zabieram moje dzieci ze sobą” – brzmiała cicha
odpowiedź. I chcę zauważyć, że nie jest trudno
pamiętać, że potrzebują rano śniadania, obiadu w
południe i kolacji wieczorem. Zaiste nie mogę
zapomnieć o tym nawet gdybym próbował. I
stwierdziłem, że nie możliwe jest mniemanie, że nasz
Niebieski Ojciec jest mniej czuły i pamiętający o
swoich dzieciach niż ja, biedny ziemski ojciec. Nie
On nie zapomni nas!”
Rozdział 12
Duchowe przynaglenie
Ludzie umierają w ciemności u twego boku
Bez nadziei krzepiącej w próbie
Chwyć pochodnię i machaj szeroko
Pochodnię, co rozświetli najgęstszy mrok
To, że podtrzymująca moc kryła się za pierwszymi
pracownikami nowej misji, bardzo wyraźnie widać z
zapisu następnych kilku lat. Czytający nie może się
oprzeć wpływowi tego ducha przynaglenia, jaki ich
charakteryzował. Wielkie podwójne przynaglenie,
które prowadziło ich poprzez wszelkiego rodzaju
trudności i doświadczenia. Było to przynaglenie
miłości do Pana Jezusa Chrystusa, które sprawiało,
że chlubili się z przywileju znania Go, w
społeczności Jego cierpień, w nowy i głębszy sposób.
Było w nich przynaglenie Jego przymuszającej miłości
za duszami ginących ludzi, którzy ich otaczali. Może
to wydawać się czymś staroświeckim w tych dniach i
mówienie o duszach, ginących duszach potrzebujących
zbawienia, lecz teologia Jana 3,16 jest pobudzającą
mocą, która wykonuje się w i przez wierzących,
której cała mądrość i zasoby świata nie mogą
dorównać.
„Bóg tak umiłował świat,,, że dał jednorodzonego
Syna, aby każdy, kto weń wierzy nie zginął, lecz
miał życie wieczne”.
Możemy w tych dniach mieć wiele bogactw, lepsze
wykształcenie, większą wygodę w podróżowaniu i w
naszym otoczeniu, nawet jako misjonarze. Ale czy
mamy ducha przynaglenia, głębokie wewnętrzne
przekonania, które poruszały tymi, którzy byli przed
nami. Czy mamy tą samą gorącą miłość do Pana Jezusa
Chrystusa? Jeżeli tego brakuje, to jest to strata,
której nic nie może zrekompensować.
*******************
Przez ciemne, niebieskie morze przez niezmierzone
morze
Mała grupka wyruszyła w służbie swojego Boga
Bezludne przestrzenie wodne przemierzają by głosić
W dalekim kraju Sinim
Immanuela Zbawiciela Imię
Usłyszeli z Dalekiego Wschodu głos krwi ich braci
Milion, co miesiąc umiera w Chinach, umiera bez
Chrystusa
Żadnej prócz Boga nie mają pomocy
Jedynie na ręce swego Boga patrzą
Oczekując zaspokojenia swych potrzeb w dalekim kraju
Pełnią świata jest Jego „wszelka moc”
Na ziemi i na niebie
Są mocni, choć słabi, bogaci, choć biedni
W obietnicy, którą On dał
To wystarczy, że słyszą wołanie
głosu krwi swych braci
Milion, co miesiąc w Chinach umiera bez Boga
*****************
Cztery miesiące podróży na żaglowcu o wyporności
mniej niż osiem ton, było nie małym przedsięwzięciem
dla grupy szesnastu misjonarzy i czworga małych
dzieci. Wcześniej jednak wiele się modlono, nie
tylko o bezpieczeństwo, ale i o załogę, aby Bóg
zechciał pobłogosławić ich swoim Słowem. Jeden dzień
został poświęcony na uporządkowanie rzeczy w
kabinach, a potem zaczęła się nauka chińskiego. Pan
Taylor uczył rano, a pani Taylor po południu. Były
chwile, gdy wszyscy studenci byli powaleni chorobą
morską i nauczyciele musieli przejąć obowiązki
stewardów. Ale byli oni dobrymi żeglarzami i
najmłodsi z nich wkrótce przyzwyczaili się do morza.
Jakże oni byli młodzi! Ich przywódca w wieku
trzydziestu czterech lat, był seniorem w tej grupie.
Przebywając z sobą tak blisko, na tym małym
żaglowcu, był wypróbowywany ich charakter. Załoga
łatwo mogła zobaczyć na ile pasażerowie dorośli do
swojego zawodu. Nie ma potrzeby mówić, że bacznie
obserwowali ich pracę i godziny wypoczynku, robiąc
wszystko, co mogli, aby uprzyjemnić czas na statku
współtowarzyszom, misjonarze modlili się i
posługiwali. Potem już i sami żeglarze prosili o
spotkania i zaczęła się Boża praca, której
rezultatem było nawrócenie większej części załogi.
Kiedy ktoś przeczyta listy pisane w tym czasie,
zobaczy wspaniały zapis tego, co się wydarzyło.
Bardzo wyraźnie widać w nich, że pionierzy Misji nie
żyli dla niczego innego jak tylko po to, aby
zdobywać dusze dla Chrystusa. Nie byli nieomylni i
można przeczytać o błędach, które stały na
przeszkodzie błogosławieństwu. Lecz nie były one
obierane jako właściwy kierunek. Były one
rozpoznawane i wyznawane ze szczerością, która
odnawia społeczność z Panem.
Następnie nie będąc w stanie zburzyć użyteczności
grupy, zdawało się jak gdyby, wielki przeciwnik
„Książę mocy w powietrzu”, postanowił posłać ich,
statek i wszystko, co tam było, na dno. To cud, że
osiągnęli swoje przeznaczenie, gdyż przez całą drogę
poprzez morze Chińskie byli atakowani przez sztorm i
burzę. Przez 15 dni byli poddani naporowi jednego
tajfunu za drugim, aż niemal ulegli rozbiciu.
„Widok był prawdziwie przerażający (pisał Taylor
dwanaście dni po tym doświadczeniu). Kołysząc się
straszliwie, maszty i zwisające w dół reje,
rozrywały nasz jedyny żagiel i uderzały jak taran w
grotreję. Pokład od dziobu do rufy prawie całkowicie
był zalany falami morza. Szum wody, dźwięk
łańcuchów, walenie zwisających masztów i rej, ostry
dźwięk rozdzielanych żagli, sprawiały, że nie można
było usłyszeć żadnego polecenia, jakie mogło być
wydane”.
Cztery dni po tym, niebezpieczeństwo tylko wzrosło i
statek szybko nabierał wody. Piece wygasły i
ugotowanie czegokolwiek było niemożliwe. Przez jakiś
czas nie było dostępne picie, a kobiety na równi z
mężczyznami pracowały przy pompach. Ale w tym
wszystkim modlitwy tak cudownie zostały wysłuchane,
że nikt nie stracił życia i nikt nie doznał
poważnych obrażeń. Zachowana w pokoju, który
przechodzi zrozumienie, nawet matka niespokojna o
swoje dzieci mogła, jak napisała: „Wejść w
doświadczenie Habakuka, jak nigdy przedtem – „jednak
ja będę radować się w Panu, będę radować się w Bogu
mojego zbawienia”.
Nie mniej cudowne były odpowiedzi na modlitwy, kiedy
grupa wyruszyła z Szanghaju, wszyscy w Chińskich
ubiorach, aby szukać domu w głębi kraju. Podróżowali
w łodziach mieszkalnych, gdzie kobiety i dzieci
mogły znaleźć schronienie przed ciekawskim tłumem.
Płynęli tak z miasta do miasta, aby znaleźć jakieś
miejsce, gdzie młodzi ludzie mieliby zamieszkać.
Jednak tylko rozczarowanie czekało na nich. Raz za
razem, kiedy wydawało się, że już się udało,
negocjacje zatrzymywały się i musieli podążać dalej
w zbitej grupie w stronę Hangchow. Dwie lub trzy
rodziny misjonarskie już mieszkały w tym mieście.
Lecz zarówno dla nich, jak i ich nowoprzybyłych,
przybycie tak dużej grupy mogło oznaczać poważne
niebezpieczeństwo, gdyż taka ilość ludzi mogła
wzbudzić opozycję. Cóż jednak mieli robić? Już była
późna jesień, a noce na łodzi przenikliwie zimne.
Kilka osób z grupy było bardziej lub mniej chorych,
a ludzie z łodzi, zbierali się do powrotu na zimę do
domu. Nigdy wcześniej, tak bardzo pan Taylor nie
zdawał sobie sprawy z odpowiedzialności jaką ma, jak
wtedy, gdy postawiwszy łodzie na spokojnym miejscu,
na zewnątrz miasta wyruszył, aby poszukiwać miejsca
do zamieszkania, którego potrzeba była tak nagląca.
Pani Taylor tak samo wyraźnie odczuwała sytuację,
kiedy z cichą ufną wiarą zgromadziła młodszych
misjonarzy na modlitwie, mówiąc im o pocieszeniu,
jakiego doznała przez psalm. Kiedy oddawała się tego
poranka regularnemu czytaniu, przeczytała: „Któż
zaprowadzi mnie do domu? Czyż nie to ty, o Boże...
Daj nam pomoc w doświadczeniu, gdyż daremna jest
pomoc człowieka”. Teraz czytali to razem, modlitwa,
która za tym poszła, zamieniła godzinę bolesnego
oczekiwania na społeczność, która miała być długo
pamiętana.
Czy to głos pana Taylora poruszył ludzi łodzi na
zewnątrz? Czyżby tak szybko wrócił? Jakie wieści
przyniósł? „Zanim zawołają, ja odpowiem, kiedy
jeszcze mówią, ja wysłucham”. Tak, wszystko było w
porządku. Dom był przygotowany i czekał na nich.
Jeden z misjonarzy z Hangchow był nieobecny przez
tydzień i zostawił wiadomość dla pana Taylora, że
jego dom, wygodnie urządzony był do dyspozycji grupy
pana Taylora. Usytuowany był przy cichej ulicy i
można było do niego podpłynąć niepostrzeżenie
łodzią. Tej nocy utrudzeni i wdzięczni podróżnicy,
odpoczywali w wielkim mieście. W ciągu następnych
kilku dni, pomimo różnych zwykłych trudności, panu
Taylorowi, udawało się znaleźć dla nich dom –
rozległy, pełny krętych korytarzy. Dawniej
rezydencja mandaryna, a teraz z biegiem czasu, stał
się zwykłą „królikarnią”, zajmowaną przez wiele
rodzin. Jednak dobrze nadawał się do adaptacji i
jako, że nowi właściciele mieli tylko część posesji,
mogli zacząć pracę misyjną wewnątrz swojego budynku,
nie przyciągając zbyt wiele uwagi. Nie potrzeba
wielu słów by miłujące serce otworzyło się i pani
Fulding, najmłodszej z grupy już udało się być
zrozumianą przez kobiety.
„Udało nam się dostać nieco mniej wygodny dom
(pisała w środku grudnia), chociaż ciągle jest tu
wiele do zrobienia. Pan Taylor i młodzi ludzie
wymyślili papierowe sufity, zawieszane na
drewnianych ramach, które trochę zatrzymają ziemne
powietrze, gdyż domy piętrowe mają takie sufity,
jakie możecie znaleźć w kaplicach, w kraju.
Przygotowali także ścianki działowe pomiędzy
pokojami. Oczywiście jesteśmy zakłopotani, ale
idziemy naprzód i mam nadzieję, że pewnego dnia dom
będzie zasiedlony.
Mieszkańcy mają się wprowadzić w następnym tygodniu.
Zajmą głównie parter. Jestem tak zadowolona, że są
tu chińscy mieszkańcy, gdyż wielu z nich przychodzi
na chińskie modlitwy i uważnie słucha. Jeszcze nie
mogliśmy odwiedzić ludzi na zewnątrz... lecz czytam
i rozmawiam z tymi kobietami i wydaje mi się, że
lubią to. Co do jednej kobiety żywię wielką
nadzieję”.
Przed Bożym narodzeniem pięćdziesiąt osób było
uważnymi słuchaczami na niedzielnych nabożeństwach,
a pan Taylor wykonał przynajmniej jedną
ewangelizacyjną podróż. W sąsiednim mieście Siaoshan
on i pan Meadows znaleźli doskonałe możliwości do
głoszenia ewangelii. Udało im się wynająć mały dom,
z zamiarem osiedlenia nowoprzybyłych, tak szybko,
jak to tylko było możliwe. Jego listy do pana
Bergera ukazują, jak stawiali czoła swemu wielkiemu
zadaniu.
„Ucieszysz się, gdy dowiesz się, że ułatwienia w
przesyłaniu listów i przekazywaniu pieniędzy przez
tutejszą pocztę, są znaczne. Nie sądzę żeby były
jakiekolwiek trudności w przesyłaniu pieniędzy do
którejś z prowincji cesarstwa, których nie dałoby
się pokonać. W ten sam sposób mogą być przesyłane
listy do najodleglejszych zakątków, do portów. Taka
komunikacja jest powolna i może okazać się raczej
kosztowną, lecz jest w miarę pewną. W taki oto
sposób widzimy przed nami drogę, jaka otwiera się do
pracy w głębi kraju.
Jest dosyć zimno (4 grudzień) na to, aby mieszkać w
domu bez sufitów i z kilkoma ścianami i oknami. Jest
szpara w ścianie sześć stóp na dziewięć, zakryta
papierem, zatem przewiew powietrza jest wyraźnie
swobodny. Mało jednak zwracamy uwagę na te rzeczy.
Wokół nas są biedne, ciemne, pogańskie duże miasta
bez ani jednego misjonarza, ludne miasteczka bez
misjonarza, wiosek bez liku, wszystkie bez środków
łaski. Niepokoi mnie stan umysłu, który zapomniałby
ich lub skazał na śmierć, z obawy przed odrobiną
niewygody. Niech Bóg sprawi, abyśmy byli wierni Jemu
i Jego pracy”
W międzyczasie jego ręce były więcej niż pełne pracy
w Hangchow. Wraz z Chińskim Nowym Rokiem, pacjenci
zapełniali przychodnie, aż do dwustu dziennie.
Podobna liczba uczęszczała na niedzielne
nabożeństwa. Kiedy przybyły pierwsze posiłki z
kraju, na początku 1867r., pan Taylor był zbyt
zajęty, aby spotkać się kimkolwiek z nich przed
wieczorem. Stał w tym czasie na stole, głosząc do
tłumu pacjentów na podwórzu i mógł wykrzyknąć
serdeczne powitanie, kiedy grupa nowoprzybyłych
wchodziła prowadzona przez pana Meadowsa.
Nowoprzybyli byli bardzo zadowoleni ze stanu rzeczy
i niedługo po tym John Mc Carthy znalazł się u boku
pana Taylora, aby wkrótce stać się jego głównym
pomocnikiem w medycznej pracy. Były to dni, kiedy
pośród ekstremalnych trudności, jego współpracownicy
mieli sposobność, aby mieć bliską społeczność z
przywódcą, którego miłowali, a który uosabiał tak
bardzo ich ideały.
„Myślę o nim jak gdybym zawsze go znał (pisał Mc
Carthy z zachodnich Chin 38 lat później). Łagodny,
kochający, myślący o każdym za wyjątkiem siebie.
Wszędzie gdzie poszedł był błogosławieństwem,
posileniem i pociechą dla każdego, z kim się
zetknął... ciągły wzór tego wszystkiego czym
misjonarz być powinien”.
Byli jednak i tacy w tych wczesnych dniach, którzy z
powodu niepowodzeń w swoim duchowym życiu, stali się
krytykanccy wobec wszystkich, którzy byli wokół
nich. Duch, który spowodował kłopoty w podróży, był
ciągle widoczny i pani Taylor, nie mniej niż jej mąż
cierpiała z powodu tych obmów. Jednak dopiero
miesiąc później wspomniała o tej sprawie pisząc do
pani Berger. Te kłopoty tak bardzo pragnęli pokonać
przez miłość i cierpliwość. To w odpowiedzi na
pytania z Saint Hill, w końcu napisała:
„Bardzo módl się za nas, gdyż potrzebujemy Bożej,
strzegącej mocy w obecnym czasie. Wyruszyliśmy, aby
walczyć z szatanem w jego warowniach i on nie
pozostawi nas samych. Jakąż głupotę byśmy popełnili
gdybyśmy byli tu, w naszej własnej mocy. Lecz
większy jest ten, który jest po naszej stronie, niż
wszyscy ci, którzy są przeciwko nam... Jest mi
bardzo przykro, kiedy widzę sianą niezgodę pomiędzy
siostrami z naszej grupy i jest to jedna z tych
złych rzeczy, której się teraz obawiam... Jaki obrót
weźmie sprawa N, trudno mi powiedzieć. Ale jedno
wiem „Nadzieja Izraela nie opuści nas”. Niemal
jesteśmy kuszeni, aby zapytać:, „Dlaczego N
pozwolono wyruszyć?” Być może, dlatego, aby nasza
Misja mogła być całkowicie utrwalona na właściwych
podstawach na początku swojej historii”.
Jeszcze innego rodzaju smutki zostały dopuszczone, w
miarę jak lato miało się ku końcowi, aby wypróbować
wiarę i wytrwałość. A to wszystko działo się w
czasie, gdy dusze były zbawiane a Kościół budowany,
którego liczba do dzisiejszego dnia sięga 1500
członków. Kiedy odbył się pierwszy chrzest w maju,
pani Taylor ponownie napisała do pani Berger:
„Być może drogi Pan widzi, że potrzebujemy smutków,
aby być zachowanym od pychy z powodu obfitego
błogosławieństwa, jakie daje nam w naszej pracy”.
Lecz mało zdawała sobie sprawę z przygniatającego
osobistego smutku, jaki miał przynieść gorący okres.
Najsłodszym i najbystrzejszym z ich wszystkich
dzieci była mała córeczka dana im w Ningpo, która
teraz miała osiem lat. Pełna miłości do Pana Jezusa
i do ludzi wokół nich, była niemałą pomocą w pracy
jak również przy zajmowaniu się młodszymi braćmi,
dla których była tym wszystkim, czym siostra powinna
być.
Obok swego umierającego dziecka w starej zrujnowanej
świątyni pan Taylor stawił czoła sytuacji, która
dotknęła jego samego i tych, których najbardziej
kochał.
„Nie był to próżny i nierozumny akt (pisał do pana
Bergera), kiedy znając ten kraj, jego ludzi i klimat
złożyłem moją żonę, dzieci i samego siebie na
ołtarzu tej służby. I ten, któremu tak niegodnie,
ale w prostocie i pobożnej szczerości, chcemy służyć
– z pewnym powodzeniem – nie zostawił nas i teraz”.
Do swojej matki, pani Taylor napisał bardziej
swobodnie:
„Nasza mała droga Gracie! Jakże nam brakuje jej
słodkiego głosu o poranku, jednego z pierwszych
dźwięków, jakie witały nas, gdy się obudziliśmy, a
potem przez cały czas aż do wieczora! Kiedy
wychodziłem na spacer miałem zwyczaj brać ze sobą
jej wątłą osobę. Myśli przychodzą mi na nowo jak
dreszcz agonii. „Czyż to możliwe, że już nigdy nie
będę czuł uścisku tej małej dłoni... nigdy nie
zobaczę błysku tych jasnych oczu? A jednak ona nie
jest zgubiona. Nie, będę ją miał z powrotem. Jestem
wdzięczny, że to raczej ona, a nie któreś inne
zostało zabrane, chociaż ona była słońcem mego
życia...
Myślę, że nigdy nie widziałem niczego, tak
doskonałego, tak pięknego jak to, co pozostało z
tego drogiego dziecka. Długie jedwabne rzęsy pod
pięknie wygiętymi brwiami. Nos tak delikatnie
wyrzeźbiony. Usta małe i słodko wyraziste, czystość
białych rysów... Wszystko wywarło głębokie piętno w
sercu i w pamięci. Dalej jej słodkie chińskie
ubranie i małe dłonie złożone na jej łonie,
trzymające mały kwiatek. Och, to była odchodząca
piękność i tak ciężko zakryć ją na zawsze z przed
naszego wzroku! Módl się za nas, czasami wydaje mi
się, że jestem prawie powalony wewnętrznymi i
zewnętrznymi próbami związanymi z naszą pracą. Lecz
On rzekł: „Nigdy cię nie opuszczę, ani nie porzucę”
i „Moja moc staje się doskonała w słabości”. I niech
tak będzie”.
W smutku tego opuszczenia, państwo Taylor poświęcili
się na nowo dziełu dotarcia do wewnętrznych Chin z
ewangelią. Przed końcem roku wszystkie miasta
prefekturalne w Chekiang, zostały odwiedzone.
Nanking, w sąsiedniej prowincji był już zajęty.
Członkowie misji pracowali w centrach odległych o
dwadzieścia cztery dni drogi. Także Kościół w
Hangchow został dobrze umocniony z Wang Lae-djunem,
jako pastorem i kiedy znowu nadeszła wiosna
przywódcy misji mogli opuścić to centrum.
Były to dni, kiedy rzadko, która stacja Misyjna w
Chinach mogła być otwarta bez narażenia życia.
Zamieszki były tak powszechne, że wydawały się być
częścią ich działalności. Było więc naturalną
rzeczą, że pan Taylor do kandydata, który stracił
nogę i mógł poruszać się tylko za pomocą kul
powiedział:, „Lecz cóż uczynisz w Chinach, kiedy
wybuchną zamieszki i będziesz musiał uciekać?” „Nie
rozważałem możliwości ucieczki” – brzmiała cicha
odpowiedź - „Myślałem, że chromy miał pochwycić
ofiarę”.
I tak uczynił w rzeczywistości, kiedy nadszedł czas
i miał on przywilej przeżyć kłopoty, przez, które
ewangelia dotarła do Wenchow. „Dlaczego nie
uciekasz?!” – krzyczeli rebelianci, którzy okradali
go ze wszystkiego zabierając nawet jego kule.
„Uciekać?” – odpowiedział z uśmiechem. „Jakże
człowiek może biec mając tylko jedną nogę? Chciałbym
to wiedzieć”. Rozbrojeni jego odwagą i przyjaznym
nastawieniem, zwyciężyła w nich lepsza cząstka i
niewidzialna moc zwyciężyła w tym dniu. W tym samym
duchu George Duncan, wysoki, spokojny góral udał się
do Nanking, jako pierwszy rezydujący misjonarz.
Zadowolony z mieszkania z Grzmiącej Wieży, gdy nie
mógł zdobyć żadnego innego mieszkania, dzielił
otwarty strych ze szczurami i głęboko brzmiącym
dzwonem, spędzając dnie pośród tłumów, na ulicach i
w sklepach herbacianych. Kiedy zaczęło ubywać
zapasów pieniędzy, jego chiński kucharz, a zarazem
jedyny towarzysz, przyszedł pytać – co robić? Gdyż
opuszczenie tego miasta i małego miejsca, które
wynajmowali, prawdopodobnie oznaczało niemożliwość
powrotu.
„Co? – rzekł misjonarz – dlaczego nie zaufamy Panu
czyniąc dobro „A tak będziemy mieszkać w kraju i
prawdziwie będziemy nasyceni”.
Mijały dni, a pan Taylor stwierdził, że nie ma
możliwości, aby dotrzeć do Nanking za pomocą
tutejszych dróg nad kanałami. W końcu niepokojąc się
o Ducana, posłał innego brata misjonarza, aby
rozwiązał sytuację. Do tego czasu oszczędności
kucharza, które on ochotnie oddał na pracę,
skończyły się i nie pozostał nawet dolar. Duncan
wyruszył tak, jak zwykle, aby głosić, mówiąc do
swego zaniepokojonego towarzysza: „Po prostu ufajmy
Panu i czyńmy dobro. Jego obietnica jest nadal taka
sama; tak oto będziesz mieszkał w kraju i prawdziwie
będziesz nasycony”.
Tego wieczora Rudland zrozumiał, dlaczego wody na
wielkim kanale opadły tak nisko, że musiał ukończyć
podróż lądem. To sprawiło, że dotarł do Nanking
kilka dni wcześniej niż byłoby to możliwe łodzią.
Kiedy przybył do domu to stwierdził, że zarówno
kredens jak i sakiewka były puste.
Przemierzając niekończące się okolice Duncan, głosił
przez cały dzień i wracał zmęczony i głodny, kiedy
ku swemu zdziwieniu zobaczył swojego chińskiego
pomocnika biegnącego mu na spotkanie. „Och, panie –
wołał bez tchu – wszystko w porządku, wszystko w
porządku. Pan Rudland, pieniądze, dobra kolacja!”
„Czyż nie powiedziałem ci tego poranka? – Duncan
odpowiedział łagodnie kładąc rękę na jego ramieniu,
– że zawsze jest wszystko w porządku, kiedy ufa się
żywemu Bogu?”
Ale pan Taylor nie był zadowolony z wrzucenia
młodych ludzi w pionierską prace. Nie było takich
niebezpieczeństw i trudności, którym państwo Taylor
nie byliby gotowi stawić czoła, a wewnętrzne duchowe
przynaglenie w ich sercach było tak samo mocne jak i
u innych w Misji. Nie łatwo było opuścić Hangchow po
szesnastu miesiącach osiadłego życia i pracy.
Kościół liczył już pięćdziesięciu ochrzczonych
członków, a w stosunku do wielu sympatyków żywiono
wielkie nadzieje. Z Wang Lae-djunem jako pastorem,
towarzyszącym panem McCartheyem, z panną Faulding
opiekującą się kobietami, ta dobra praca mogła
posuwać się dalej.
Tam znajdowali się samotni pionierzy potrzebujący
pomocy i ludzie miast, miasteczek i wiosek,
całkowicie pozbawieni Słowa Żywota. Chociaż
oznaczało to rozbicie ich domu i zabranie dzieci,
aby żyły w łodzi przez jakiś czas, tak jak
zobaczyliśmy, wyruszyli na wiosnę gotowi, aby
połączyć się z Duncanem w Nanking, lub pozostać w
jakimkolwiek innym miejscu, które by otwarło się
przed nimi w drodze.
Po dwóch miesiącach życia na łodzi, podróżnicy mogli
osiąść w wielkim mieście Yang-chow. Spędzili tam u
pana Henry Cordona trzy tygodnie. Był on członkiem
Misji, który właśnie zaczynał pracę w sławnym
mieście Soochow i zbliżał się do Chinkiang, gdzie
łączy się z Wielkim Kanałem potężna Jangcy. Będąc
pod wrażeniem ważności tego miejsca, pan Taylor
szybko podjął rozmowy w sprawie nabycia budynku,
który w końcu otrzymał. Stwierdziwszy, że negocjacje
prawdopodobnie przedłużą się, kontynuowali swoja
podróż w poprzek Jangcy i pięć mil w górę północnej
części Wielkiego Kanału. I tak oto dotarli do
słynnego miasta, w którym kiedyś Marco Polo był
zarządcą. Wewnątrz tego miasta otoczonego murami z
basztami, żyło trzysta sześćdziesiąt tysięcy ludzi
bez żadnego świadka Chrystusa.
„Gdybyś sama nie była starym podróżnikiem (pani
Taylor pisała do pani Berger) to sądziłabym, że nie
jesteś w stanie zrozumieć naszych uczuć ostatniego
poniedziałku, kiedy zamieniliśmy niewygodę łodzi,
gdzie każde pomieszczenie podczas ulewy przeciekało
na apartamenty chińskiego hotelu pierwszej klasy.
Takiego miejsca mój mąż, który jest dobrze
zaznajomiony z warunkami zakwaterowania w Chinach,
nigdy wcześniej nie spotkał. A w dodatku ten hotel
znajduje się w samym centrum miasta Yangchow”.
Przyjazny stróż i tłumy zainteresowanych były dobrą
zapowiedzią na samym początku. A po tym jak pojawiło
się przychylne obwieszczenie gubernatora, otrzymali
dom, do którego rodzina przeprowadziła się w środku
lipca. Upał wtedy był też trudny do zniesienia i
mieli nadzieję, że w sierpniu nadejdą spokojniejsze
dni. Jednak nadal przychodziło mnóstwo gości i
pacjentów. Zainteresowanie cudzoziemską rodziną było
znaczne w mieście, szczególnie po tym, jak pan
Taylor okazał się zręcznym lekarzem. Przyjemny głos
i sposób bycia pani Taylor przyciągał kobiety i
podobnie jak w Hangchow, serca wydały się być
otwarte na ewangelię.
Wróg jednak nie spał. Nie mogło być tak, aby takie
zapuszczenie się w głąb jego terytorium pozostało
bez wyzwania. „Piśmienni”, w tym mieście
zorganizowali spotkania i zdecydowali się wywołać
zamieszki. W całym mieście pojawiły się anonimowe
ulotki, przypisujące większość buntowniczych
przestępstw cudzoziemcom, w szczególnie tym, których
zajęciem było rozpowszechnianie „religii Jezusa”.
Nie trwało długo, jak misjonarze zdali sobie sprawę,
ze zmiany, jaka zaszła w postawie ludzi.
Przyjacielscy goście ustąpili miejsca tłumom
pospolitego motłochu, który gromadził się przed
drzwiami. Świeży zestaw ulotek tylko dolał oliwy do
ognia. Przez cierpliwość i łagodność raz za razem,
zamieszki były powstrzymywane. Pan Taylor przez
kilka dni rzadko ośmielał się opuszczać wejście do
posesji i pilnował porządek w tłumie.
Wielka była wdzięczność gospodarza, powiększona o
przybycie Rudlandsów i pana Duncana, w chwili, gdy
burza zdawała się cichnąć. Uciążliwy upał sierpnia
został przerwany przez ulewy, które do końca
rozproszyły tłumy. Ulga jednak trwała krótko...
Dwóch cudzoziemców z Chingkiang, nie noszących
chińskiego ubrania, zaadoptowanego przez misjonarzy,
nieprzebrani, lecz mający na sobie nieodpowiednie
cudzoziemskie ubranie, przybyli z wizytą do
Yangchow, powodując niemałą sensację. Była to zbyt
dobra szansa, aby ją zmarnować. „Piśmienni”, znowu
byli zajęci. I wkrótce, nim goście wyjechali, mając
wrażenie, że wszystko jest w porządku, już zaczęły
krążyć wieści, że wszędzie giną dzieci. Co najmniej
dwadzieścia czworo. Tak, więc ludzie uwierzyli, że
padły ofiarą nieludzkich cudzoziemców. „Odwagi –
pomścijmy nasze krzywdy! Do ataku! Zniszczyć!
Zdobędziemy więcej łupu!”
***************
Czterdzieści osiem godzin później w łodzi
zbliżającej się do Chingkiang, poraniona, cierpiąca,
lecz nieustraszona grupa misjonarzy, dziękowała Bogu
za Jego cudowną ochronę, podczas burzy morderczych
żądz, która nieomal powaliła ich.
„Nasz Bóg przeprowadził nas (pani Taylor pisała
podczas podróży) w tym celu abyśmy od tej pory
pełniej żyli dla Jego chwały i uwielbienia.
Rzekłabym, że mieliśmy kolejny tajfun, nie tak długo
trwający, jak ten dosłowny, prawie dwa lata temu,
lecz prawie tak samo niebezpieczny dla naszego
życia, a w czasie swego trwania bardziej
przerażający. Wierzę, że Bóg odbierze chwałę z tego
doświadczenia i mam nadzieję, że to posłuży
rozpowszechnianiu ewangelii... Twoja w żyjącym
Zbawicielu...”
„Żyjący Zbawiciel” – Jakże mało ci, co wywołali te
zamieszki, rozumieli sekret tego spokoju i siły!
Przestraszony przez coś, czego nie znał, szalejący
tłum został powstrzymywany przed dokonaniem
najgorszych gwałtów. Śmierć, chociaż ciągle tak
bliska, raz za razem była oddalana. I zarówno pan
Taylor wystawiony na całą gwałtowność tłumów, kiedy
wyruszył, aby szukać pomocy u lokalnych władz, jak
ci, których musiał pozostawić, którzy stawiali czoła
niebezpieczeństwu ataku i ognia w swoim oblężonym
domu, byli jednakowo chronieni przez Niewidoczną
Rękę.
Były tam godziny bólu i rozpaczy, kiedy matka
chroniła dzieci i kobiety z grupy w górnym pokoju, z
którego w końcu zostali wygnani przez ogień. Był tam
ból ojca, który z oddali, w pałacu mandaryna,
słyszał ryk tłumu dążącego do zniszczenia, a ona
zewnętrznie tak spokojna jak gdyby nie było żadnego
niebezpieczeństwa, pani Taylor stawiała czoła tym
strasznym scenom. Przez trzeźwość swojego umysłu i
doskonałą władzę języka, nie raz uratowała życie. W
tym czasie jej serce było rozdarte za tymi, których
miłowała i mogła nigdy nie zobaczyć.
Długie i wyczerpujące były negocjacje, które po tym
nastąpiły, zanim dom w Yangchow został naprawiony, a
grupie pozwolono powrócić. Na ich przyjęcie została
przygotowana duża uroczystość i wdzięczny przywódca
Misji mógł napisać: „Wynik tego zdarzenia z całym
prawdopodobieństwem ułatwi pracę wewnątrz kraju.
Jednak to rodzinne życie i przyjazny duch misjonarzy
stopniowo usuwał uprzedzenia. „Czyny mówią głośniej
niż słowa”. Sąsiedzi mieli wiele do myślenia, kiedy
okazało się, że pani Taylor nie wahała się powrócić
w stanie, który sprawia, że pokój i cisza są
najbardziej pożądane.
„I tym razem znowu (pisze do swojej umiłowanej
przyjaciółki z Saint Hill), Bóg włożył pragnienie do
mego serca. Gdyż czuję, że jeżeli bezpieczeństwo
mojego dziecka pozwoli na to, to chciałbym, aby
raczej narodziło w tym mieście, w tym domu, w tym
właśnie pokoju, bardziej niż w jakimkolwiek innym
miejscu. Nie wyłączając swojego pięknego domu, w
którym byłam otoczona taką troskliwą opieką, i
którego wygody i luksusy umiem docenić”.
Narodziny czwartego syna mogły sprawić jedynie
pozytywne wrażenie, tak jak i szybkie wyzdrowienie
wszystkich, którzy zostali poranieni w zamieszkach.
Lecz daleko większą rekompensatą było stwierdzenie,
że stróż, który ich na początku przywitał w tym
mieście i dwóch innych, którzy ośmielili się być ich
przyjaciółmi w czasie zamieszek, byli teraz
wierzącymi wyznającymi swoją wiarę w Chrystusa i
kandydatami do chrztu.
„Ten, kto wyrusza z płaczem niosąc kosztowne
nasienie, bez wątpienia przyjdzie z radością
i poniesie ze sobą swoje snopy”.
Rozdział 13
Dni ciemności
Przeciwko mnie ziemia i
Piekło toczą bój
Po mojej stronie wciąż świeży Bożej
Mocy zdrój
Jezus wszystkim i On jest mój
W Anglii tej zimy pan Berger, stawiał czoło jeszcze
gorszej burzy, niż tej, która zerwała się nad
głowami małej misji w Chinach. Zamieszki w Yangchow
wywołały krytykę w parlamencie i w całym kraju
doszła ona do rozmiarów trudnych do uwierzenia.
Opierając się na niezrozumieniach, opinia publiczna
srogo zaatakowała misjonarzy, którzy sprowadzili
kraj na krawędź wojny z Chinami. Uważano, że ci
misjonarze domagali się ochrony brytyjskich okrętów
wojennych w swojej kampanii skłonienia Chińczyków do
zmiany ich religii: „Pod lufami dział i ostrzy
bagnetów”. Nie trzeba mówić, że pan Taylor i jego
towarzysze nie dali odrobiny podstawy do takiej
krytyki. Ich sprawą zajęły się władze konsularne w
sposób, jakiego misjonarze ani nie oczekiwali, ani
nie pragnęli. Działając pod wpływem instrukcji
otrzymanych od Ministerstwa Spraw Zagranicznych,
jego przedstawiciele chcieli pośpiesznie wykorzystać
sposobność, aby wywrzeć nacisk na prawa traktatowe.
Lecz za nim nierozsądne żądania brytyjskiego
ambasadora zostały spełnione, zmiana w rządzie
Anglii skomplikowała sytuację. Pani Taylor pisząc,
aby ulżyć swemu mężowi, w pełni przedstawiła
wszystkie szczegóły państwu Berger.
”Co do surowych osądów (stwierdziła) lub jeszcze
bardziej bolesnego niezrozumienia naszych
chrześcijańskich braci, ogólnie czujemy, że
najlepszy plan postępuje naprzód, wraz z naszą
pracą. Bogu pozostawiamy osąd naszej sprawy. Słuszną
jednak rzeczą jest, abyś wiedziała, jak
postępowaliśmy i dlaczego. Chciałabym zasugerować,
że byłoby niepożądaną rzeczą wydrukowanie faktu, że
pan Medhurst, Konsul Generalny, a poprzez niego pan
Rutheford Allock zajęli się sprawą bez naszego
zwrócenia się do nich z prośbą. Nowy Minister w
kraju kontroluje ich tutaj z powodu polityki, jaką
ostatnio Ministerstwo nałożyło na nich. Byłoby to
niewdzięcznością gdybyśmy uczynili ich pozycję
gorszą przez zrzucenie na nich całego brzemienia”.
Nie pozostało nic do zrobienia w tej sprawie poza
modlitwą i cierpliwością, aby rozwiać burzę, która
długo trwała po tym jak odzyskano spokojną
rezydencję w Yangchow. Cztery miesiące później pan
Berger pisał z Saint Hill:
„Sprawa Yangchow jest w Izbie Lordów.... z ledwością
możesz sobie wyobrazić, jaki skutek wywołała ona w
kraju. Dzięki Bogu, mogę rzec: żadna z tych rzeczy
nie porusza mnie”. Wierzę, że to On wezwał nas do
tej pracy. I nie do nas należy ucieczka lub
pozwolenie, aby trudności pokonały nas.... Bądź
dobrej myśli, bitwa należy do Pana”.
Podwójnie bolesnym było to, że w tak kryzysowym
momencie, rozczarowanie pewnych członków Misji
osiągnęło swój szczyt i musiano poprosić o
rezygnację tych, którzy od samego początku
powodowali kłopoty. Ich przedstawienie sprawy
spowodowało jeszcze większe niezrozumienie w kraju.
Pomimo mądrości pana Bergera i jego silnego
przywództwa nie mało przyjaciół bardziej lub mniej
odsunęło się od pracy. To wydarzenie wraz z
surowością publicznego nacisku wywarło poważny wpływ
na przychody. Tak, więc doświadczenia, które naparły
na przywódców Misji były liczne i poważne
„Módl się za nami (pan Taylor pisał wkrótce po
zamieszkach). Potrzebujemy wiele łaski. Nie możesz
pojąć tego codziennego wołania o cierpliwość, o
wyrozumiałość, o takt w postępowaniu z wieloma
trudnościami i z niezrozumieniami, jakie powstają
pomiędzy tak wieloma osobami różnej narodowości,
języka i temperamentu. Módl się, aby Pan zawsze
dawał mi wyraźne spojrzenie, jasny osąd, mądrość,
łagodność, cierpliwego ducha, niezachwiany cel,
nieporuszoną wiarę i miłość chrześcijańską potrzebną
do skutecznego wykonywania moich obowiązków. A
także, aby Pan dał mi odpowiednich pomocników do tej
wielkiej pracy, którą ledwie, co zaczęliśmy”.
W pośrodku tego wszystkiego nie nastąpiło żadne
zatrzymanie w pionierskiej ewangelizacji, do której
Misja została powołana. Jeszcze zanim ułożyły się
sprawy w Yangchow, pan Taylor podjął ważną podróż w
górę Wielkiego Kanału, do miasta, z którego
spodziewał się dotrzeć do północnych prowincji. Pan
Meadows pozostawił innym swoją pracę w Ningpo, aby
móc wyruszyć jako pierwszy do pierwszej wewnętrznej
prowincji w kierunku na zachód od Chinkiang-Auhwei,
z dwudziestoma misjonarzami. Lecz zamiast wzrostu
liczby ludzi i środków, o które się modlili, miało
miejsce znaczące pomniejszenie funduszy, które
docierały do nich z kraju. W sposób dla nich
niewidoczny sytuacja nie była nie przygotowana, jak
to mogli stwierdzić ku swojej zachęcie. Gdyż Ten,
który dopuścił kłopoty, także w swój cudowny sposób
dał zaopatrzenie. Pozbawiony środków do życia
człowiek w Anglii – dosłownie mający nie więcej
zasobów od ptaków w powietrzu lub lilii polnych –
już wspierający przez modlitwę i wiarę rodzinę około
dwóch tysięcy osieroconych dzieci, a później liczba
ta wzrosła dwukrotnie. Bez centa uposażenia, bez
żadnych apeli o pomoc, nawet nie pozwalający, aby
ich potrzeby były znane komukolwiek, za wyjątkiem
Ojca w niebie, na którego obietnicy spolegał, George
Müller doświadczał wierności Boga w sposób, jaki
przez długi czas pobudzał wiarę Hudsona Taylora i
wielu innych. Jednak serce tego wielkiego męża
Bożego w Bristolu, było tak wielkie, że nie był
zadowolony, nie mając jakiegoś udziału w prowadzeniu
misyjnej pracy w najciemniejszych zakątkach ziemi.
Modlił się o fundusze, które mogłyby pomóc głoszeniu
ewangelii w wielu krajach, włączając Chiny. Radował
się mogąc być Bożym kanałem pomocy w wielu trudnych
sytuacjach. Wydawało się jak gdyby Pan posiadał jego
ucho w szczególny sposób i mógł użyć Go do
wspierania posług, które inni przeoczyli lub nie
byli gotowi, aby tam nieść pomoc. Zanim jeszcze
zamieszkali w Yangchow miały miejsce i długo przed
tym wieści o tym dotarły do Anglii, na sercu pana
Müllera było położone pragnienie wysłania finansowej
pomocy dla Wewnętrznej Misji Chin. Już ją wspierał,
ale w ciągu jednego lub dwóch dni od zamieszek
napisał do pana Bergera, prosząc o nazwiska
kolejnych członków Misji, których mógłby dodać do
listy swojej posługi i modlitwy. Pan Berger posłał
mu sześć nazwisk do wyboru i on je wybrał wszystkie.
A potem, rok później, kiedy zmniejszenie funduszy w
Chinach było bardzo poważnie odczuwane, pan Müller
znowu napisał rozszerzając swoją pomoc, kiedy ten
list był w drodze, pan Taylor rozsyłając grudniowy
przekaz, napisał do jednego z pracowników:
„Ponad tysiąc funtów mniej było dostarczone w ciągu
pierwszej połowy tego roku finansowego niż rok
wcześniej. Już nie trzymam kucharza. Stwierdziłem,
że taniej jest przynosić gotowy posiłek z jadłodajni
w cenie dolara od osoby na miesiąc... Módlmy się z
wiarą o fundusze, abyśmy nie musieli ograniczać
swojej pracy”.
Ograniczenie swoich wygód wydawało mu się małą
sprawą, lecz „ograniczenie naszej pracy” – dzięki
Bogu - czymś, co nie powinno nigdy nastąpić. Ale
zanim rok dobiegł końca, dotarł do jego rąk list
pana Müllera:
„Mój drogi bracie (czytamy) praca Pańska w Chinach
leży mi coraz bardziej na sercu, stąd też pragnę i
modlę się, aby móc więcej, i więcej jej asystować,
zarówno w środkach jak i poprzez modlitwę. Ostatnio
miałem szczególne pragnienie, aby pomóc wszystkim
drogim braciom i siostrom, którzy są z tobą w
finansowych trudnościach. To moje pragnienie Pan
teraz spełnił”.
Załączone dwanaście czeków było przeznaczone dla
wszystkich członków Misji, którym pan Müller
wcześniej nie usługiwał. Pisząc w tej samej poczcie
pan Berger powiedział:
„Pan Müller po uważnym rozważeniu, poprosił o
nazwiska wszystkich braci i sióstr związanych z
W.M.Ch., jako że uważa, iż dobrze będzie, jeżeli
będzie mógł pomóc każdemu, jeżeli my nie widzimy
żadnych przeszkód... Z pewnością Pan wiedział, że
nasze fundusze się kurczą i tak oto włożył w serce
swego czcigodnego sługi pragnienie pomocy”.
Lecz nie tylko pieniądze, ale i była załączona
modlitewna życzliwość takiego męża Bożego, co
spowodowało, że jego dary były wspaniałą zachętą.
„Moim głównym celem (pisał w liście do misjonarzy),
jest powiedzenie wam, że miłuję was w Panu i że
czuję się głęboko zainteresowany pracą Pańską w
Chinach i że codziennie modlę się za was.
Pomyślałem, że taką małą zachętą dla was w waszych
trudnościach, będzie usłyszenie o jeszcze jednej
osobie, która myśli o was i wspomina was przed
Panem. Ale gdyby było inaczej, gdybyście nie mieli
nikogo, kto by troszczył się o was lub przynajmniej
bylibyście w takiej pozycji, jak gdyby wydawało się
wam, że nikt o was się nie troszczy – to zawsze
będziecie mieli Pana, który będzie z wami.
Pamiętajcie o sytuacji Pawła w Rzymie (2 Tym.
4;16-18). Zatem spolegnijcie na Panu, na Niego
patrzcie, od Niego bądźcie zależni. I bądźcie pewni
jednego, że jeżeli będziecie chodzić z Nim, patrzeć
na Niego i oczekiwać pomocy od Niego, On was nigdy
nie zawiedzie. Starszy brat, który zna Pana
czterdzieści cztery lata, pisze to ku waszemu
zachęceniu, bo On nigdy nie zawiódł mnie. W
największych trudnościach, w najcięższych próbach, w
największej biedzie i potrzebach, On nigdy nie
zawiódł mnie. A dlatego, że mogłem poprzez Jego
łaskę ufać Mu, On zawsze pojawiał się ku mojej
pomocy. Sprawia mi rozkosz to, kiedy dobrze mówię o
Jego imieniu”.
Z pewnością wiele takiego zachęcenia potrzebował sam
pan Taylor. Może to wydać się dziwne, ale kłopoty,
które nastąpiły po zamieszkach w Yangchow, były
czymś niewielkim w porównaniu z wewnętrznym
zmaganiem. Być może częściowo, to napór zewnętrzny
okoliczności przeszkadzał duchowej radości i
odpocznieniu. Mimo to po największym doświadczeniu,
które go jeszcze bardziej przybliżyło do Boga, wiele
doznań nie zaciemniło jego radowania się w Panu. „W
istocie nie ma znaczenia, jak wielka jest presja –
zwykł mawiać – znaczenie ma tylko to, gdzie leży
presja”. Bacz, aby nigdy nie stanęła pomiędzy tobą a
Panem. Wtedy im większa jest presja, tym bardziej
przyciskasz się do Jego piersi”.
W tym czasie nie nauczył się jeszcze sekretu, który
potem uczynił go tak promiennym i przeżył wiele
godzin wewnętrznej ciemności i prawie rozpaczy.
„Często prosiłem cię, abyś pamiętała o mnie w
modlitwie (pisał do swojej matki) i kiedy tak było,
to, dlatego, że była wielka potrzeba ku temu. Ta
potrzeba jednakże nie była większa niż obecnie.
Często byłem w zawiści u niektórych, pogardzony
przez wielu, znienawidzony przez innych, obmawiany o
rzeczy, o których nigdy nie słyszałem lub, z którymi
nie miałem nic wspólnego. Wynalazca tego, co nazywa
się ustalonymi zasadami misjonarskiej praktyki,
Przeciwnik potężnego systemu pogańskiego, oszustwa i
zabobonu, pod wieloma względami pracując bez
precedensu z mało doświadczonymi pomocnikami. I
gdyby Pan nie był szczególnie łaskawy dla mnie i
gdyby mój umysł nie był podtrzymywany przez
przekonanie, że praca jest Jego i że On jest ze mną
w tym, co bez przesady jest naporem walki, to
musiałbym osłabnąć i załamać się. Lecz bitwa jest
Pana i On zwycięży. My możemy zawieść – zawodzić
nieustannie, – ale jedynie On nie zawodzi. Ciągle
potrzebuję twoich modlitw, bardziej niż
kiedykolwiek. Moja pozycja staje się coraz bardziej
odpowiedzialną i potrzeba mi większej szczególnej
łaski, aby jej sprostać. Ciągle jednak smucę się, że
naśladuję tak mizernie Pana i tak wolno uczę się
podążać za moim kosztownym Mistrzem. Nie potrafię
opowiedzieć ci, jak czasami jestem uderzany przez
pokuszenia. Nigdy nie widziałem, jak mam złe serce.
Ale wiem, że miłuję Boga i miłuję Jego pracę i
pragnę tylko Jemu służyć we wszystkich rzeczach. A
ponadto wszystko cenię sobie Tego kosztownego
Zbawiciela, w którym jedynie mogę być przyjęty.
Często jestem kuszony, by myśleć, że ktoś taki, tak
pełen grzechu, nie może w ogóle być dzieckiem Bożym.
Próbuję jednak odrzucić to i jeszcze bardziej
radować się z kosztowności Jezusa i z jego bogactwa
łaski, która uczyniła nas „zaakceptowanymi w
Umiłowanym”. Ten Umiłowany jest z Boga, Ten
Umiłowany powinien być z nas. Ach, jakże mi tego
„znowu nie dostaje! Oby Bóg dopomógł miłować „Go
więcej i służyć Mu lepiej. Módl się za mnie, aby Bóg
zachował mnie od grzechu, aby uświęcił mnie
całkowicie i użył mnie bardziej w swojej służbie”.
Duch Święty nigdy nie wytwarza głodu i pragnienia
sprawiedliwości w innym celu, jak tylko w tym, aby
Chrystus mógł zaspokoić tęskniącą duszę”.
Wiara w Jezusa ukrzyżowanego jest drogą pokoju dla
grzesznika, a wiara w Jezusa zmartwychwstałego jest
drogą codziennego zbawienia dla świętego”.
„Nie możesz należeć do siebie i do Zbawiciela, ani w
całości, ani w części”.
Rozdział 14
Przemienione życie
Tak we mnie, we mnie mieszka On
W Nim ja, a we mnie On
I wypełnia duszę całą
Teraz i na wieczność wspaniałą
Bonar
Sześć miesięcy później po tym, jak uprzedni list
został napisany, na północy Wielkiego Kanału,
płynęła łódź unosząc z sobą pasażera, którego serce
przepełniała, ta wielka nowoodkryta radość. Pan Judd
z Yangchow oczekiwał powrotu swojego przyjaciela i
przywódcy, był jednak słabo przygotowany na
przemianę, która miała miejsce w życiu tego, którego
tak dobrze znał. Nie mogąc doczekać się przywitania,
Pan Taylor zagłębił się w swojej historii. W
charakterystycznej postawie – z rękami z tyłu na
plecach, chodził tam i z powrotem po pokoju
wykrzykując:
„Och, panie Judd, Bóg uczynił mnie nowym
człowiekiem”. Cóż to było za cudowne doświadczenie,
które przyszło w odpowiedzi na modlitwę. Tak proste,
że prawie nie do opisania. Było to tak, jak dawno
temu zawołał człowiek: „Byłem ślepy, a teraz widzę!”
Pośród stosu listów oczekujących na Pana Taylora w
Chinkiang, jeden pochodził od Johna McCarthy,
napisany w starym domu w Hangchow. Chwała wielkiej
światłości go otaczała, wewnętrzne światło, którego
świt, czyni wszystkie rzeczy nowymi. McCarthy
tęsknił, aby powiedzieć o tym panu, Taylorowi, gdyż
wiedział, co nieco o doświadczeniu duszy, przez
jakie przechodził jego przyjaciel. Nie wiedział
jednak gdzie to się zaczęło i jak to ubrać w słowa.
„Chciałbym teraz porozmawiać z tobą o drodze
świętości (pisał). W czasie, gdy mówiłeś o tym do
mnie, był to temat, który z wszystkich innych
najbardziej zajmował moje myśli. Nie jakobym gdzieś
wyczytał... to wyszło ze świadomości upadku,
nieustannego braku tego, co powinienem osiągnąć.
Niedostatku odpocznienia, ciągłego zmagania się, aby
znaleźć jakiś sposób, w jaki mógłbym nieustannie
radować się z tej społeczności, czasami tak realnej,
lecz znacznie częściej, tak nierealnej, tak
dalekiej...
Wiesz, uważam teraz, że to zmaganie się, ta
tęsknota, oczekiwanie nadejścia lepszych dni, nie
jest prawdziwą drogą świętości, szczęścia czy
użyteczności. Jest to bez wątpienia lepsze, daleko
lepsze niż być zadowolonym z żałosnych usiłowań,
lecz mimo wszystko nie jest to najlepszy sposób.
Zostałem poruszony fragmentem książki... „Chrystus
jest wszystkim”. Jest tam powiedziane: „Przyjęcie
Pana Jezusa jest początkiem świętości, radowanie się
Panem Jezusem, jest podążaniem w świętości. Uważanie
Pana Jezusa za zawsze obecnego będzie całkowitą
świętością... Ten jest najświętszy, kto ma najwięcej
Chrystusa w sobie i raduje się najwięcej z
wykonanego dzieła. Taka wiara, która kładzie się
kłodą pod stopy, jest wadliwą wiarą i powoduje, że
wielu upada”.
To jest ostatnie zadanie, które uważam, że w pełni
zaakceptowałem. Pozwolić mojemu kochającemu
Zbawicielowi, aby Jego wola się we mnie wykonywała.
Moje uświęcenie jest tym, dla czego ja bym chciał
żyć dzięki Jego łasce. Przebywać, a nie zmagać się i
walczyć, wypatrywać Go, ufać w Jego działającą
moc... Spoczywać w miłości Wszechmogącego
Zbawiciela, w radości dokonanego zbawienia, od
wszystkich grzechów. To nie jest nowe – lecz jest to
nowe dla mnie. Czuję się jak gdyby blask chwalebnego
dnia wstał nade mną. Witam go z drżeniem, ale też z
ufnością. Wydaje mi się, że posiadłem jedynie brzeg
niezgłębionego morza, że zanużyłem tylko stopy w
tym, co w pełni zadowala Chrystusa, dosłownie,
całkowicie wydaje mi się teraz mocą, jedyną mocą do
służby, jedynym gruntem dla niezmiernej radości...
Jak zatem sprawić, aby nasza wiara wzrastała? Tylko
dzięki myśleniu o tym wszystkim, czym Jezus jest i
wszystkim, czym On jest dla nas. Jego życie, Jego
śmierć, Jego dzieło, On sam jako objawione w nas
Słowo. To wszystko powinno być tematem naszych
ciągłych rozmyślań. Nie zmaganie się, aby posiąść
wiarę... lecz wypatrywanie Tego, który jest wierny i
wydaje się być wszystkim, czego potrzebujemy.
Spocząć całkowicie w umiłowanym, teraz i na wieki”.
„Nie wiem jak cud się dokonał. Lecz kiedy
przeczytałem, zobaczyłem to wszystko (napisał pan
Taylor). Spojrzałem na Jezusa i kiedy zobaczyłem –
och, jakże popłynęła radość!”
„Teraz był radosnym człowiekiem (pan Judd
zanotował), jasnym, szczęśliwym chrześcijaninem.
Wcześniej zmagał się, walczył z brzemieniem, co nie
dawało wiele spokoju duszy. Teraz to było
odpocznienie w Jezusie, pozwoleniu Mu na wykonywanie
pracy, która czyni wszystko innym. Kiedykolwiek po
tym przemawiał na spotkaniach, zdawało się, że nowa
moc wypływa z niego, a w praktycznych sprawach
życiowych nowy pokój zawładnął nim. Kłopoty już nie
martwiły go tak, jak przedtem. Składał wszystko na
Boga w nowy sposób i poświęcał więcej czasu na
modlitwę. Zamiast pracować do późna w nocy zaczął
wcześniej chodzić spać, wstając o piątej rano, aby
poświęcić czas na studiowanie Biblii i modlitwę
(często dwie godziny) zanim zaczął dzień pracy”.
To było przemienione życie, które dotarło do niego –
życie, które prawdziwie jest: „Już więcej nie ja”.
Sześć miesięcy wcześniej napisał: „Ciągle się smucę,
że z takiej odległości i tak wolno uczę się
naśladować mojego kosztownego Mistrza”. Teraz już
nie było żadnej myśli o naśladowaniu! Znajdował się
w błogosławionej rzeczywistości „Chrystus żyje we
mnie”.
Jakaż wielka różnica zamiast niewoli – wolność,
zamiast upadku – ciche wewnętrzne zwycięstwo.
Zamiast lęku i słabości, spokojne poczucie
wystarczalności w Bogu. Tak wielkie było to
wyswobodzenie, że od tego czasu, Taylor nie mógł
wystarczająco się natrudzić, aby wyjaśnić wszędzie
gdzie był kosztowną tajemnicę głodnym sercom. I
dzisiaj również jest tak wiele złaknionych serc,
które potrzebują takiej pomocy. Ośmielamy się, więc
zacytować jeden z jego listów na ten temat. Był on
napisany do jego siostry pani Broomhalt, której
obciążenie rodziną, która liczyła dziesięcioro
dzieci było bardzo prawdziwe i przygniatające.
„Tak bardzo dziękuję za twój drogi, długi list...
Nie sądziłem, że od czasu mojego powrotu do Chin
napiszesz do mnie taki list. Wiem, z tobą jest tak
samo jak ze mną, nie to, że nie chcesz, ale nie
możesz. Umysł i ciało są w stanie unieść nieco
więcej ponad pewną ilość obciążenia, a dalej już nie
mogą wykonać więcej pracy, niż to jest możliwe.
Co do pracy, miałem jej tak wiele i nigdy nie była
tak odpowiedzialna i tak trudna, lecz cały ciężar i
utrudzenie odeszły. Ostatni miesiąc był chyba
najszczęśliwszym w moim życiu i tęsknię, aby
powiedzieć ci trochę o tym, co Pan uczynił dla mojej
duszy. Nie wiem na ile będę sam w stanie zrozumieć,
to, gdyż nie jest to nic nowego, zadziwiającego czy
cudownego – a jednak jest to nowe!
Chyba stanę się bardziej zarozumiały, gdy trochę
cofnę się w czasie. Tak kochana, mój umysł był
bardzo doświadczany przez minione sześć czy osiem
miesięcy, odczuwając osobistą potrzebę, a także
potrzebę dla Misji, większej świętości, życia i mocy
działającej w naszych duszach. Odczuwałem
niewdzięczność, niebezpieczeństwo, że nie jestem tak
blisko Boga, jak powinienem być. Modliłem się,
toczyłem śmiertelny bój, pościłem, zmagałem się,
czyniłem postanowienia, czytałem gorliwie Słowo,
szukałem więcej czasu na rozważanie – wszystko bez
skutku. Każdego dnia, niemal każdej godziny,
świadomość grzechu przygniatała mnie.
Wiedziałem, że jeżeli tylko mógłbym przebywać w
Chrystusie, wszystko byłoby dobrze, lecz nie mogłem.
Chciałem zacząć dzień modlitwą, postanawiając nie
odwrócić moich oczu od Pana, lecz ciężar obowiązków
czasami bardzo dokuczliwy i ciągłe przerwy ze
zmęczenia sprawiały, że zapominałem o Nim. W takim
klimacie nerwy są bardzo podrażnione, pokusy,
irytacja, surowe myśli, a czasami nieprzyjemne słowa
są coraz trudniejsze do kontroli. Każdy dzień
przynosił zapis grzechów, upadku i braku mocy. Wola
była rzeczywiście obecna we mnie, lecz jak ją
wykonać, nie potrafiłem tego odkryć.
Wtedy pojawiło się pytanie – czy nie ma wybawienia?
Czy tak musi być do końca, nieustanny konflikt i
częsta porażka? Jakże mogę szczerze głosić to, że
tym, którzy przyjęli Jezusa „tym dał moc stać się
dziećmi Bożymi” (to jest na obraz Boga), gdy to nie
było moim doświadczeniem? Zamiast stawać się
mocniejszym, wydawało mi się, że stawałem się
słabszym i miałem mniej mocy przeciwko grzechowi i
nic dziwnego, gdyż wiara, a nawet nadzieja malały.
Nienawidziłem samego siebie, nienawidziłem mojego
grzechu, lecz nie posiadałem żadnej siły przeciwko
niemu. Czułem, że byłem dzieckiem Boga. Jego Duch w
moim sercu chciał wołać pomimo wszystko „Abba
Ojcze!” Jednak byłem całkowicie bezsilny, aby
sięgnąć po swój przywilej dziecka.
Myślałem, że świętość, praktyczna świętość ma być
stopniowo osiągana poprzez gorliwe wykorzystywanie
środków łaski. Niczego bardziej od świętości nie
pragnąłem. Osiągnięcie tego było jednak dalekie ode
mnie. Im więcej zmagałem się, aby to mieć, tym
więcej nie udawało mi się pochwycić tego, aż
nadzieja nieomal wygasła całkowicie i zacząłem
myśleć, że chyba, dlatego, aby uczynić niebo
słodszym, Bóg nie dał go tutaj. Nie sądzę, że
walczyłem, aby to osiągnąć w mojej mocy, wiedziałem,
że byłem bezsilny. Powiedziałem to Panu i
poprosiłem, aby dał mi pomoc i posilenie. Czasami
prawie wierzyłem, że On chciałby podtrzymać mnie,
lecz patrząc za siebie wieczorem, niestety! Było
tylko wyznanie grzechu i upadku, w smutku. Było to
jedyne doświadczenie tych długich i uciążliwych
miesięcy. Był to zbyt częsty stan duszy i to w takim
kierunku, jaki nie był moim zamiarem i nieomal
kończyło się to rozpaczą. A mimo to nigdy Chrystus
nie wydawał mi się bardziej kosztowny. Zbawiciel,
który mógł i chciał zbawić takiego grzesznika...
Były też czasami okresy, nie tylko pokoju, ale i
radości w Panu, było to jednak chwilowe, przeważał
smutny brak mocy. Och, jakiż dobry jest Pan, że
doprowadził ten konflikt do końca!
Przez cały czas czułem zapewnienie, że w Chrystusie
było wszystko, czego potrzebowałem. Jednak
praktycznym pytaniem było, jak to zdobyć? On
rzeczywiście był bogaty, a ja byłem biedny. On był
mocny, a ja byłem słaby. Bardzo dobrze wiedziałem,
że w korzeniu, w pniu była obfitość, lecz jak ją
wprowadzić w moją biedną gałąź, było ciągle
istniejącym pytaniem. W miarę jak światło stopniowo
jaśniało, zobaczyłem, że wiara była jedynym
narzędziem, była ręką, która mogła wziąć z Jego
pełni i uczynić ją moją. Nie miałem takiej wiary.
Zmagałem się, aby posiąść wiarę, lecz ona nie
chciała nadejść, próbowałem wyćwiczyć ją, lecz na
próżno. Widząc coraz bardziej cudowne posilenie
składające się z łaski, jaka jest w Jezusie, pełnię
naszego kosztownego Zbawiciela, moja wina i
bezsilność zdawały się rosnąć.
Grzechy popełnione wyglądały jak błahostki w
porównaniu z grzechem niewiary, który był ich
powodem. Ta niewiara nie mogła lub nie chciała
chwycić Boga za Jego Słowo, przeciwnie, czyniła Go
kłamcą! Niewiara, tak czułem, była przeklętym
grzechem świata, mimo to ja w niej ugrzęzłem.
Modliłem się o wiarę, lecz ona nie nadchodziła. Cóż
miałem robić? Gdy agonia mojej duszy osiągnęła
szczyt, zdanie z listu drogiego McCarthego zostało
użyte, aby usunąć łuski z moich oczu, a Duch Boży
objawił mi prawdę naszej jedności z Jezusem, jak
nigdy przedtem. McCarthy, który był bardzo
doświadczany przez to samo poczucie upadku, lecz
zobaczył światło przede mną, napisał (cytuję z
pamięci): „Ale jak posiąść wzmocnioną wiarę? Nie
poprzez toczenie zmagania o wiarę, lecz poprzez
spoczywanie na Tym Jedynym Wiernym”.
„A to jest odpocznienie” – pomyślałem. Na próżno
zmagałem się, aby odpocząć w Nim”. Już więcej nie
będę się zmagał. Bo czyż On nie obiecał przebywać ze
mną – nigdy nie opuścić i nie zawieść mnie?” I
kochana, On nigdy tego nie uczyni!
Nie było to wszystko, ani nawet połowa, z tego, co
pokazał mi. Kiedy myślałem o winorośli i
latoroślach, cóż za światło błogosławiony Duch wlał
prosto w moją duszę! Jakże wielka wydała mi się
pomyłka, że chciałem wycisnąć sok, pełnię z Niego!
Nie tylko zobaczyłem, że Jezus nie opuści mnie,
lecz, że jestem członkiem Jego ciała i kości.
Winorośl nie jest tylko korzeniem – lecz całością,
korzeń, pień, gałęzie, odrośla, liście, kwiaty,
owoc. I Jezus nie jest tylko tym jedynie – On jest
glebą, słońcem, powietrzem, deszczem i dziesięć
tysięcy razy więcej niż wymarzylibyśmy sobie,
życzyli lub potrzebowali. Och, radość widzenia tej
prawdy! Modlę się, aby również oczy naszego
zrozumienia mogły być oświecone, abyście mogli
poznać i radować się z bogactw za darmo danych nam w
Chrystusie.
Och, moja droga siostro, jest to cudowna rzecz, być
prawdziwie jedno ze wzbudzonym i wywyższonym
Zbawicielem, być członkiem Chrystusa! Pomyśl o tym,
co to powoduje? Czy może Chrystus być bogaty, a ja
biedny? Czy może twoja prawa ręka być bogata, a lewa
pozostawiona biedną? Albo twoja głowa odkarmiona, a
ciało głodujące? Znowu pomyśl o tym w odniesieniu do
modlitwy. Czyż może urzędnik bankowy powiedzieć do
klienta: „To nie pan, ale tylko pana ręka podpisała
ten czek” lub „Nie mogę wypłacić tej sumy pańskiej
ręce tylko panu samemu”. Tym bardziej twoje lub moje
modlitwy, nie mogą być zdyskredytowane, jeżeli są
ofiarowane w imieniu Jezusa (to znaczy nie tylko z
powodu Chrystusa lecz na gruncie tego, że jesteśmy
Jego członkami), tak długo jak pozostajemy wewnątrz
limitu kredytu Chrystusa – a jest to dosyć rozległy
limit! Jeżeli prosimy o coś niezgodnie z Pismem lub
nie według woli Bożej, to sam Chrystus, nie mógłby
tego uczynić. Lecz jeżeli prosimy o coś według Jego
woli... wiemy, że mamy prośby, których pragnienie
przyszło od Niego. Najsłodszą rzeczą, jeżeli jakaś
część może być słodsza od innej, jest odpocznienie w
pełnym utożsamieniu się z tym, co Chrystus przynosi.
Już więcej o nic się nie niepokoję kiedy to
stwierdzam, gdyż On, wiem to, jest w stanie
przeprowadzić swoją wolę, a Jego wola jest moją. Nie
ma znaczenia gdzie On mnie umieści lub w jaki
sposób. Rozważanie to należy raczej do Niego niż do
mnie, gdyż i w najłatwiejszym położeniu musi zesłać
mi Swoją łaskę i w najtrudniejszym Jego łaska jest
wystarczająca. Dla mojego sługi ma niewielkie
znaczenie, czy poślę go, aby kupił rzeczy warte
niewiele pieniędzy czy najdroższe artykuły. W każdym
wypadku oczekuje ode mnie pieniędzy i przynosi mi
swoje zakupy. I tak jeżeli Bóg umieściłby mnie w
miejscu poważnych kłopotów, to czyż nie otrzymam od
Niego więcej prowadzenia. W pozycji wielkiej
trudności, więcej łaski, w sytuacji wielkiej presji
i doświadczenia, więcej siły? Nie ma obawy, że te
źródła, okażą się niedostateczne w kryzysowej
sytuacji! A Jego źródła są moje, gdyż On jest mój i
ze mną, i mieszka we mnie.
I odkąd Chrystus w taki sposób zamieszkał w moim
sercu przez wiarę, jakiż jestem szczęśliwy!
Chciałbym opowiedzieć ci o tym zamiast napisać. Nie
jestem lepszy niż wcześniej byłem. W pewnym sensie
nie pragnę być, ani nie wysilam się, aby być. Lecz
jestem martwy i pogrzebany z Chrystusem, a także z
martwych wzbudzony z Nim! I teraz Chrystus żyje we
mnie i „życie, którym teraz żyję w ciele jest życiem
przez wiarę Syna Bożego, który umiłował mnie i wydał
samego siebie za mnie...”
Muszę już kończyć. Nie powiedziałem połowy tego, co
chciałbym, ani nie miałem tyle czasu, co chciałbym.
Niech Bóg da ci pochwycić te błogosławione prawdy.
Nie mówmy ciągle: „któż wstąpi do nieba (to znaczy,
aby sprowadzić Chrystusa w dół z góry)” Inaczej
mówiąc nie uważajmy, że jest On daleko, kiedy Bóg
uczynił nas jedno z Nim, członkami Jego własnego
ciała. Ani nie powinniśmy uważać to doświadczenie,
te prawdy, jako przeznaczone dla niewielu. W każdym
dziecku Bożym jest prawo pierworództwa i nikt nie
może obejść się bez niego, nie zniesławiając naszego
Pana. Jedyną mocą dla wyswobodzenia z grzechu lub
dla prawdziwej służby jest Chrystus”. I to wszystko
było tak proste i praktyczne! – kiedy zajęta matka
odkryła, że ona także weszła w to odpocznienie
wiary.
„Ale czy zawsze jesteś świadomy przebywania w
Chrystusie? - Pan Taylor był pytany wiele lat
później. „Kiedy spałem, ostatniej nocy –
odpowiedział – przestałem przebywać w twoim domu,
ponieważ byłem nieświadomy tego faktu? My nigdy nie
powinniśmy być świadomi co to znaczy nie przebywać w
Chrystusie.
Ja zmieniam się, On nie zmienia się
Chrystus nigdy nie może umrzeć
Jego prawda, nie moja, odpocznienia miejscem
Jego miłość nie moja węzłem,
Rozdział 15
Nigdy więcej spragniony
Cóż zatem? Już o nic nie dbam, nie pytam się
Wiem, będą łzy, obawy, smutek
A wtedy miłujący Zbawiciel zbliży się
Mówiąc „dam odpowiedź na jutro”.
Wybrane
Było to doświadczenie, które przetrzymało próbę
nadchodzących miesięcy i lat. Nigdy więcej nie
powróciły dni niezadowolenia, nigdy więcej
potrzebująca dusza, nie została oddzielona od pełni
Chrystusa. Próby nadeszły, głębsze i bardziej
dotkliwe od tych wcześniejszych, lecz z niczym
niezakłóconej obecności samego Pan wypływała pełnia
radości. Gdyż Hudson Taylor odnalazł tajemnicę
odpocznienia duszy. W tym doświadczeniu, nie tylko
pełniejsze zrozumienie samego Pana i wszystkiego,
czym On jest dla nas, dotarło do niego, ale i
pełniejsze poddanie się – prawdziwe samozaparcie dla
Niego.
„Już dłużej o nic się nie kłopoczę (jak już
zauważyliśmy, pisał)... gdyż On, wiem to, jest w
stanie przeprowadzić swoją wolę, a Jego wola jest
moją. Nie ma znaczenia, gdzie mnie umieści lub jak
to uczyni.
Poddanie Chrystusowe było czymś, co długo już znał,
lecz to była nowa uległość, radosne, niepohamowane
oddanie siebie i wszystkiego Jemu. Nie była to już
sprawa oddania tego lub tamtego, jeżeli Pan
zażądałby tego. Była to lojalna, pełna miłości
zgoda. Radosne wyjście naprzeciw Jego woli, w
rzeczach małych i wielkich, jako rzecz najlepsza,
jaka może spotkać tych, co należą do Boga. To
sprawiło, że doświadczenia nadchodzącego lata były
sposobnością, aby Boża łaska triumfowała,
zamieniając dolinę płaczu”, w miejsce źródeł, skąd
płyną ciągle potoki błogosławieństwa.
Jeszcze przed niebezpieczeństwem i zamieszkami,
które osiągnęły zwój punkt kulminacyjny w masakrze w
Tientsin, państwo Taylor zostali powołani, aby
przejść przez głęboki osobisty smutek. Nadszedł czas
kiedy nieuchronne rozstanie się z ich dziećmi nie
mogło być odkładane. W Chinach nie było szkół, w
których można by przeprowadzić ich edukację, ani
ośrodków wypoczynkowych jakie są teraz, które dałyby
schronienie przed gorącem lata. Klimat oraz ubóstwo
ich życia, odbiły się na zdrowiu dzieci. Jeden grób
już uświęcił w sercach rodziców ziemię chińską, z
wdzięcznością więc przyjęli ofertę sekretarki i
oddanej przyjaciółki, panny Emilii Blatchley,
gotowej zabrać trzech chłopców i tylko jedną małą
dziewczynkę do Anglii i tam opiekować się nimi. To
oznaczało długie rozstanie, a Wschód i Zachód były o
wiele bardziej oddalone od siebie niż teraz! Ale
zanim mali podróżnicy mieli być odprowadzeni na
wybrzeże, miało ich jeszcze spotkać znacznie dłuższe
rozstanie. Najmłodszy chłopiec, mający tylko pięć
lat, szczególnie przywiązany do rodziców był tym,
którego zdrowie ucierpiało najbardziej. Zatroskani
rodzice zobaczyli tą udrękę nadchodzącego rozstania,
która zwiększyła jego chroniczne dolegliwości. Całą
noc czuwali u jego boku, w łodzi, która wiozła ich w
dół kanału z Yangchow, lecz o świcie następnego
poranka zasnął głębokim snem i ze wzburzonych wód
Yangcy, przeszedł bez bólu i strachu do lepszego
kraju. Przed nadciągającą burzą rodzice przepłynęli
wszerz rzekę (w tym miejscu szeroką na dwie mile),
aby złożyć swój skarb na cmentarzu w Chinkiang, a
potem z pozostałymi dziećmi wyruszyli do Szanghaju.
Trochę później po zaokrętowaniu ich na pokładzie
francuskiego statku pocztowego, który miał odpłynąć
o świcie, pan Taylor napisał do pana Bergera:
„Po raz ostatni w Chinach widziałem ich budzących
się (wrócił zabrać panią Taylor, która ciągle była
na parowcu). O dwoje z naszych maleństw już się nie
niepokoimy. Spoczywają na łonie Jezusa. I teraz
drogi przyjacielu, chociaż łzy nie mogą przestać
płynąć, dziękuję Bogu, że pozwolił komuś tak
niegodnemu, wziąć udział w tej wielkiej pracy i nie
żałuję, że zaangażowałem się w nią. To jest Jego
praca, nie moja, ani twoja, a mimo to jest nasza –
nie z powodu naszego zaangażowania się w nią, lecz
dlatego, że jesteśmy Jego i jedno z Tym, do którego
ta praca należy”.
To była rzeczywistość, która podtrzymywała ich.
Nigdy lato w Chinach, nie było tak uciążliwe, jak
te, w które wchodzili (1870r.). Jednak pośrodku
tego, tęskniąc za dziećmi, tęsknotą nie do opisania,
nigdy nie mieli więcej odpocznienia i radości w
Bogu.
Mogę być tylko zdumiony łaską, która tak pociesza i
podtrzymuje czułość matek (pan Taylor wspomina
potem). Tajemnicą jest Jezus, zaspokajający głębokie
pragnienia serca i duszy. Pani Taylor czyniła, co
mogła tego lata, nie tracąc ducha, zdając się
znajdować w samym środku burzy kłopotów, jaka
szalała wokół nich. Choroby były częstsze w misji i
zanim dotarli do Chinkiang, po rozstaniu się ze
swymi dziećmi, dotarły do nich wieści, że znajdowała
się tam umierająca pani Judd. Pan Taylor z powodu
innego pacjenta nie mógł opuścić łodzi, lecz
pozwolił pani Taylor udać się samej, aby okazała
tyle pomocy, ile może. Po dniach i nocach opieki,
pan Judd doszedł już do kresu swoich sił, kiedy
usłyszał z podwórza dobiegające odgłosy
niespodziewanego przybysza. Któż to był o tak nocnej
porze i skąd przybywał? Żaden parowiec nie płynął w
górę rzeki, a tubylcze łodzie nie pływały o zmroku.
Był to powóz, który się wtoczył. Długą, dzienną
podróż na tym niesfornym powozie, kobieta odbyła
samotnie i wkrótce zobaczył twarz, którą ze
wszystkich innych pragnął ujrzeć najbardziej.
„Chociaż pani Taylor wtedy cierpiała i była zmęczona
ciężką podróżą (wspomina pan Judd) nakłaniała mnie,
abym poszedł do łóżka i że ona przejmie opiekę. Nic
nie mogło skłonić jej do odpoczynku. „Nie –
powiedziała – już wystarczająco dużo zniosłeś bez
odpoczynku nocnego. Idź do łóżka, gdyż pozostanę z
twoją żoną, czy będziesz tu czy nie”.
Nigdy nie zapomnę stanowczości i miłości z jaką to
powiedziała. Jej twarz w międzyczasie, jaśniała
troskliwością, Tego, w którym była jej radość i siły
do wytrwania”.
Nic prócz modlitwy nie mogło przeprowadzić pacjenta,
tak jak nic za wyjątkiem modlitwy, nie mogło
uratować sytuacji w wielu godzinach krańcowych
doświadczeń tego lata.
„Wcześniej wiedzieliśmy co nieco o trudnych próbach
jakie przechodziła, ta czy inna stacja (pan Taylor
pisał do przyjaciół Misji). Teraz jednak we
wszystkich jednocześnie, lub prawie jednocześnie,
rozszerzające się zamieszki, wstrząsnęły
fundamentami miejscowej społeczności. Nie można
opisać alarmu i zamieszania Chińczyków, kiedy po raz
pierwszy uwierzyli, że tubylczy magicy, zaczarowali
ich lub ich gniewu i złości, kiedy powiedziano im,
że ci zdradzieccy wrogowie byli agentami
cudzoziemców. Dobrze wiadomo jak powstali w Tiensin
i barbarzyńsko zamordowali siostry miłosierdzia,
księży, a nawet francuskiego konsula. Cóż zatem może
ich powstrzymać w głębi kraju, gdzie nasi bracia
byli samotni, daleko od jakiejkolwiek ochrony
ludzkiej siły. Nic prócz potężnej ręki Boga, w
odpowiedzi na zjednoczoną, ciągłą modlitwę we
wszystko zwyciężającym imieniu Jezus – z Jego
obecnością, Jego miłością, Jego prowadzeniem. Łatwo
się czyta o takich doświadczeniach, lecz tylko ci,
którzy przeżyli podobne chwile niebezpieczeństwa,
mogą mieć jakieś pojęcie, jakie to powoduje
zmaganie. Upał tego lata był niezwykle dokuczliwy i
przedłużający się, a do tego niepokój tubylczej
ludności. Kobiety i dzieci musiały być sprowadzane
na wybrzeże i przez jakiś czas wydawało się, że
chińskie władze mogą zażądać od nich całkowitego
opuszczenia kraju. To wywołało wiele korespondencji
z urzędnikami chińskimi i cudzoziemskimi, i częste
listy do pracowników, których większość była w
niebezpieczeństwie. Zakwaterowanie domu Misyjnego w
Chinkiang zostało opodatkowane do granic możliwości,
a wzburzenie było tak wielkie, że nie można było
nabyć dodatkowych nieruchomości.
„Stare czasy wydają się znowu wracać (pan Taylor
pisał w czerwcu, odnosząc się do zamieszek w
Yangchow) z tą jednak różnicą, że nasze kłopoty tak,
jak wcześniej nie są ograniczone do jednego miejsca.
W tym czasie wyglądało to tak, jakby miały być
utracone wszystkie rzeczne stacje. Państwo Taylor
przygotowywali swój dom w Chinkiang, jako bardziej
centralnie położony niż Yangchow, on spał na
podłodze w jadalni lub na korytarzu, aby ona mogła
dzielić ich pokój z innymi kobietami.
„Jedna trudność następuje po drugiej bardzo szybko
(dalej pisze po masakrze w Tiensin), lecz to Bóg
króluje a nie przypadek. W Nanking wzburzenie było
straszne... Tutaj też są niepokoje, mam nadzieję, że
mijające, lecz w Yangchow jest bardzo źle... Módl
się wiele za nas. Moje serce jest spokojne, ale moja
głowa obciążona ciągłym następowaniem jednej
trudności za drugą”.
Jednak trudności tego czasu nie przeszkodziły
duchowej stronie pracy, w której państwo Taylor
wzięli udział. W najgorętsze dni lipca został
napisany list do panny Blatchley:
„Prowadzimy lekcje w niedzielę i w dwa lub trzy
wieczory w tygodniu, aby zainteresować chińskich
chrześcijan, którzy umieją czytać, badaniem Pisma. A
tych, którzy nie umieją czytać, nauczyć ich tego i
uczynić przykład dla młodszych członków Misji,
którzy dosyć dobrze wiedzą, że nie mamy braku pracy.
Może to być dla nich praktyczny dowód, że
przywiązujemy wagę do tego, aby chrześcijanie i inni
wokół nauczyli się czytać i sami rozumieć Słowo
Boże”.
Radość, która przyszła do pana Taylora w jego
duchowym doświadczeniu, wydawała się raczej
pogłębiać niż doznawać przeszkód z powodu
niedogodności czasu. Jego książka listowa nie
odkrywa nam zbyt wiele z tego naporu trudności i
problemów, jak z tej pełnej fali błogosławieństwa,
która przeniosła go poprzez wszystkie te
doświadczenia. Do panny Desgraz napisał na przykład
w połowie lipca, po uważnym przeczytaniu jej listu
odnośnie wydarzeń w Yangchow:
Mam teraz werset dla ciebie, Pan tak bardzo
ubłogosławił nim moją duszę! Jan 7;37-39 „Jeżeli
ktoś pragnie, niech przyjdzie do mnie i pije!” Któż
nie ma pragnienia. Pragnienia umysłu, pragnienia
serca, pragnienia duszy. Czy też pragnienia ciała?
Nie ma znaczenia, które z nich mam lub czy mam je
wszystkie. „Przyjdź do mnie i pozostań spragniony?
Ależ nie! Przyjdź do mnie i pij!”
Cóż zatem czy Jezus może zaspokoić moja potrzebę?
Tak i więcej niż zaspokoić. Nie ma znaczenia jak
skomplikowana jest moja ścieżka, jak trudna jest
moja służba. Nie ma znaczenia jak smutne jest moje
ubóstwo, jak daleko są moi ukochani. Nie ma
znaczenia jak jestem bezradny, jak głębokie jest
wzdychanie mojej duszy. Jezus może zaspokoić je
wszystkie i więcej niż zaspokoić. On nie tylko
obiecuje mi odpocznienie – jakże pożądane byłoby
gdyby to jedno słowo ogarnęło co to znaczy! Och, nie
tylko, że napiję się, aby zaspokoić moje pragnienie.
Więcej niż to! „Ten kto Mi ufa w tej sprawie (kto
wierzy mi, bierze mnie za słowo) z jego wnętrza
popłyną...”
Może to być? Czy może ktoś wyschnięty i spragniony,
nie tylko doznać ochłody – spalona gleba, nawilżona,
spieczone miejsca, ochłodzone – lecz ziemia tak
nawodniona, że wytryśnie strumień wypływający z
niej? Właśnie tak! I to nie są górskie potoki, pełne
gdy pada deszcz, a potem znowu suche... lecz „z jego
wnętrza popłyną rzeki” – rzeki potężnej Jangcy,
zawsze głębokiej i pełnej. W okresach suszy potoki
mogą wyschnąć i często tak się dzieje. Kanały mogą
być wypompowane do sucha i często tak jest, lecz
Jangcy nigdy. Zawsze potężny strumień wody, zawsze
płynący głęboko i niepowstrzymanie.
„Przyjdźcie do mnie i pijcie (pisał w innym
czerwcowym liście). Nie, przyjdźcie, weźcie
pospiesznego łyka. Nie! Przyjdźcie lekko ochłodźcie
się lub na chwilę usuńcie pragnienie? Nie! „pijcie”
nieustannie, codziennie. Powód pragnienia może być
nieodwracalny. Ten kto przychodzi i pije może
ochłodzić się, poczuć się dobrze. Ale my zawsze mamy
przychodzić, zawsze pić. Nie ma obawy, że opróżni
się źródło lub się wyczerpią rzeki!”
Jakże tego lata będzie potrzebował pociechy
Chrystusa w swoim sercu. Nie wiele zdawał sobie z
tego sprawy, gdy to pisał lecz Ten, któremu ufał w
nowy i głęboki sposób, nie zawiódł go.
**************************
Sześć tygodni później radość ze smutkiem dziwnie
pomieszała się w misyjnym domu w Chinkiang. Mały
synek dany państwu Taylor napełnił ich serca
radością. Jednak atak cholery wielce zmorzył matkę i
brak naturalnego pokarmu odbił się na zdrowiu
niemowlęcia. Kiedy została znaleziona chińska
niania, było zbyt późno, aby uratować małe życie.
Zaledwie po tygodniu życia na ziemi, odszedł do domu
w górze, gdzie wkrótce jego matka miała dołączyć do
niego.
„Chociaż była niezmiernie wyczerpana na ciele (pan
Taylor pisze), to napełniona głębokim pokojem duszy,
świadomością obecności Pana i radością bycia w Jego
świętej woli. I mi to dane było dzielić, a na co nie
znajduję słów, aby to opisać. Sama wybrała hymny,
które miały być zaśpiewane na pogrzebie, z których
jeden: „O święty Zbawicielu, niewidzialny
Przyjacielu”, wydawał się szczególnie zapaść w jej
pamięci.
„Choć wiara i nadzieja często wypróbowywane
Nie proszę o nic, nie potrzebuję niczego obok
Tak bezpieczne, tak spokojne, tak zaspokojone
Dusze, które przylgnęły do Ciebie
Nie boją się szatana, ni grobu
Widzą, że bliski jesteś i mocny by zbawić
Nie boją się przekroczyć Jordanu fal
Gdy ciągle lgną do Ciebie”
Chociaż była słaba, nie dopuszczali do siebie myśli,
że jej dni były policzone. Ta miłość, która tak
mocno związała ich serca wykluczała myśl o
rozdzieleniu. Miała tylko 33 lata. Do końca nie
czuła bólu, tylko zwiększające się osłabienie. Dwa
dni przed końcem dotarł do nich list od pani Berger,
opowiadającym o bezpiecznym przybyciu do Saint Hill
panny Blatchley i starszych dzieci. Każdy szczegół z
przywitania i z tego, jak się nimi zajęto napełnił
serce matki radością. Nie potrafiła być dosyć
wdzięczna i zdawało się, że nie miała żadnego innego
pragnienia za wyjątkiem oddania chwały Bogu, za Jego
dobroć. Wiele razy listy pani Berger osiągały cel
swego przeznaczenia w potrzebnej chwili. Wiele razy
jej miłujące serce przewidywało wydarzenia w jakich
listy miały być dostarczone, lecz nigdy bardziej niż
teraz.
I teraz do zobaczenia droga przyjaciółko – pisała –
Pan ogarnął cię swymi wiecznymi ramionami”.
I w tych ramionach odpoczywała.
„Nigdy nie byłem uczestnikiem takiej sceny (pisała
jedna z obecnych osób). Kiedy droga pani Taylor
wydała swój ostatni dech, pan Taylor ukląkł i
powierzył ją Panu, dziękując Mu, że dał mu ją i za
dwanaście i pół roku doskonałego wspólnego
szczęścia. Dziękując Mu także, że zabrał ją do
Swojej obecności i uroczyście na nowo powierzył się
służbie dla Niego”.
Letnie słońce wznosiło się coraz wyżej nad miastem,
wzgórzami i rzeką. Zewsząd docierał do nich z ulic i
podwórzy, gwarliwy hałas toczącego życia.
**************************
„Nigdy nie będzie pragnął” – Czy teraz może okazać
się to prawdziwe? „Wiem, że nigdy, oznacza nigdy,
„nie będzie”, oznacza nie będzie „pragnął” oznacza
„niezaspokojoną potrzebę” – pan Taylor często mówił
w późniejszych latach: „Oby to było jedno z
największych objawień, jakie Bóg uczyni dla naszych
dusz”. To właśnie w tych dniach całkowitego
spustoszenia, ta obietnica stała się realna dla
złamanego serca.
Do swojej matki napisał w sierpniu:
„Z głębi duszy rozkoszuję się poznaniem tego, że Bóg
działa, lub dopuszcza, że wszystkie rzeczy działają
wspólnie ku dobru tych, którzy miłują Go”.
On i tylko On wiedział czym moja droga żona była dla
mnie. On wiedział, że światło moich oczu i radość
mego serca było w niej. W ostatni dzień jej życia –
nie mieliśmy pojęcia, że to może być ostatni – nasze
serca wzajemnie rozkoszowały się nigdy nie
starzejącą się historią naszej miłości... Niemal jej
ostatnim aktem woli było, z jednym ramieniem wokół
mojej szyi, umieszczenie jej ręki na mojej głowie, i
tak jak wierzę, gdyż jej usta straciły swoją
zręczność, złożenie na mnie błogosławieństwa. On
wiedział, że dobrą dla niej rzeczą jest zabranie
jej, prawdziwie dobrą dla niej, i w Swojej miłości
zabrał ją bezboleśnie. A i nie mniej dobrą rzeczą
dla mnie, który teraz muszę się zmagać i cierpieć
samotnie. Jednak nie samotnie, gdyż Bóg jest bliżej
mnie niż kiedykolwiek”.
A do pana Bergera:
„Kiedy myślę o swojej stracie, moje serce bliskie
rozbicia, powstaje w dziękczynieniu wobec Tego,
który zaoszczędził jej takiego smutku i uczynił ją
niewypowiedzianie szczęśliwą. Moje łzy są bardziej
łzami radości niż smutku. Lecz ponad wszystko raduję
się w Bogu przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, w
Jego dziełach, Jego drogach, Jego prowadzeniu, w Nim
Samym. On daje mi dowód (poznanie przez próbę), „co
to jest dobra, miła i doskonała wola Boża”, raduję
się w tej woli. Jest ona miła dla mnie, jest
doskonała, ukochana w działaniu. I wkrótce w tej
słodkiej woli na nowo połączymy się, aby już więcej
się nie rozdzielić”. Ojcze chcę, aby oni także ci,
których mi dałeś, byli ze mną, gdzie ja jestem”.
Była jednak miara odreagowania, szczególnie gdy
choroba przyszła wraz z długim bezsennymi nocami.
„Jakże samotne (wspomina pan Taylor) były te nużące
godziny, gdy byłem ograniczony do mojego pokoju! Jak
tęskniłem za moją drogą żoną i głosem dzieci, daleko
w Anglii. Wtedy to zrozumiałem dlaczego Pan uczynił
te wersety tak realnymi dla mnie: „Ktokolwiek pije z
wody, którą ja mu dam, nigdy nie będzie pragnął”.
Chyba z dwadzieścia razy na dzień, kiedy czułem, że
pragnienie serca wracało wołałem do Niego:
„Panie Ty obiecałeś! Obiecałeś mi, że nigdy nie będę
pragnąć”.
I czy wołałem w dzień, czy w nocy, jakże szybko On
przychodził, aby zaspokoić smucące się serce! Tak
bardzo, że często zastanawiałem się czy mogło być
możliwe, że moi umiłowani, którzy zostali zabrani,
mogli radować się bardziej z Jego obecności, niż ja
w moim samotnym pokoju. On dosłownie wypełnił się
modlitwą: „Panie Jezu, stań się Sam dla mnie żyjącą
jasną rzeczywistością, bardziej obecny, dla wiary
spojrzenia, niż jakikolwiek widzialny obiekt.
Bardziej drogi, bardziej intymnie bliski, niż nawet
najsłodsze ziemskie więzy”.
Pośród wielu listów tego okresu, tych kilka, które
udało mu się napisać do dzieci, do których jego
serce tęskniło wielką miłością jest najbardziej
kosztownych, czy odkrywających stan jego serca.
„Nie wiecie jak często ojciec myśli o swoich
skarbach, jak często patrzy na wasze fotografie, aż
łzy napełniają jego oczy. Czasami prawie obawia się
niezadowolenia, kiedy myśli jak daleko jesteście od
niego. Ale wtedy drogi Pan Jezus, który nigdy nie
opuszcza go mówi: „nie bój się, zachowam twoje serce
zaspokojone”. I ja dziękuję Mu i cieszę się, że
będzie żył w moim sercu i zachowa je prawym dla
mnie. Chcę abyście, moje kochane dzieci, wiedziały,
że to oddanie waszych serc Jezusowi, strzeże je
każdego dnia. Kiedyś próbowałem zachować moje serce
w prawości, lecz zawsze zbaczałem w złym kierunku. I
w końcu musiałem zrozumieć z własnych prób i
zaakceptować ofertę Pana, że będzie je strzegł dla
mnie. Nie uważacie, że jest to najlepszy sposób?
Może czasami myślicie: „spróbuję nie być samolubnym,
nieuprzejmym, nieposłusznym”. I chociaż rzeczywiście
próbujecie, nie udaje się wam. Ale Jezus mówi:
„Powinieneś tą rzecz powierzyć Mi.” Będę strzegł
tego małego serca, jeżeli zechcesz zaufać mi w tym”.
I On tego też chce. Kiedyś próbowałem myśleć wiele i
często o Jezusie, lecz często zapominałem o Nim.
Teraz ufam Jezusowi, że sprawi, iż moje serce będzie
pamiętało o Nim i On to uczyni. To jest najlepszy
sposób. Poproście pannę Blatchley, aby opowiedziała
wam więcej o tym sposobie. Módlcie się do Boga, aby
wyjaśnił to wam i pomógł wam ufać Jezusowi”.
A do panny Blatchley napisał na ten sam temat z
niewygodnej kajuty przybrzeżnego parowca:
„Znowu napisałem do drogich dzieci. Pragnę, aby one
wcześnie nauczyły się tych kosztownych prawd, które
późno dotarły do mnie odnośnie jedności z Chrystusem
i zamieszkania Jego we wnętrzu. One nie wydają mi
się bardziej trudne do zrozumienia, niż prawdy o
odkupieniu. Jedne i drugie potrzebują namaszczenia
Ducha i niczego więcej. Niech dopomoże ci, abyś żyła
Chrystusem przed oczami tych dzieci i usługiwała im
Nim. Jakże cudownie On prowadził i uczył nas. Jakże
mało wierzyłem, że odpocznienie i pokój serca,
którymi się teraz raduję, są możliwe na ziemi. Czy
nie jest tak, że niebo zaczyna się poniżej... W
porównaniu z jednością z Chrystusem, niebo i ziemia
wydają się nieważnymi zdarzeniami”.
Och, cóż to za radość czuć, że Jezus żyje w tobie
(pisał do swojej siostry, pani Walker podczas tej
samej podróży). Odnaleźć swoje serce całkowicie
pochwycone przez Niego. Przypominać sobie czas
społeczności z tobą, a nie przez twoje bolesne
usiłowania mieszkania w Nim. On jest naszym życiem,
naszą siłą, naszym Zbawieniem. On jest naszą
mądrością, sprawiedliwością i uświęceniem i
odkupieniem. On jest naszą mocą do służby i
owocowania, a Jego łono jest naszym miejscem
odpocznienia teraz i na wieki”.
W międzyczasie zewnętrzne trudności nie malały.
Polityczny aspekt sprawy był o wiele groźniejszy niż
zdawał sobie z tego sprawę pan Taylor będąc w
Chinach. Żądania, które pojawiły się po masakrze w
Tientsin, w której dwudziestu jeden cudzoziemców
straciło swoje życie, włączając w to francuskiego
konsula, były ciągle niezaspokojone, a Chińskie
władze wiedząc, że Europa zaangażowała się w wojnę,
nie podjęły żadnych kroków, aby uciszyć
antycudzoziemską propagandę. Tak bardzo w pewien
sposób sytuacja przypominała obecną (1932r), choć w
miniaturze. Zdecydowaliśmy się zacytować jeden z
dalszych listów pokazujących ducha w jakim wyruszono
na spotkanie niebezpieczeństw z 1870r. Zasady
pozostają te same, gdyż jako misja jesteśmy w tym
samym miejscu, w jakim byli oni, kiedy pan Taylor
rozesłał wezwanie o post i modlitwę przy końcu roku.
„Obecny rok pod wieloma względami był znaczący.
Chyba każdy z pośród nas mniej lub bardziej stanął
twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, kłopotami i
uciskami, lecz ze wszystkich Pan nas wybawił. A ci,
którzy więcej niż kiedykolwiek przedtem wychylili z
kielicha Męża Boleści, mogą zaświadczyć, że to był
najbardziej błogosławiony rok dla naszych dusz i
mogą złożyć zań dziękczynienie Bogu. Dla mnie
osobiście, był to najsmutniejszy i najbardziej
błogosławiony rok mojego życia i nie wątpię, że inni
w pewnej mierze mieli podobne doświadczenia.
Wypróbowaliśmy wierność Boga – Jego moc
podtrzymującą w trudnych chwilach i dającą
cierpliwość w uciskach, a także wybawiającą z
niebezpieczeństwa. I jeżeli większe
niebezpieczeństwa czekają na nas, jeżeli przyjdzie
głębszy smutek – możemy się spodziewać, że napotkają
wzmocnioną ufność w naszego Boga.
Pod jednym względem mamy wielki powód do
dziękczynienia. Zostaliśmy umieszczeni w takiej
pozycji, która pokazuje chińskim chrześcijanom, że
zarówno oni jak i my jesteśmy, i znowu możemy być w
miejscu zagrożenia. To bez wątpienia pomogło im
odwrócić się od „cudzoziemskich sił” i zwrócić się
do Boga w sprawach ochrony. Raz, że odczuwano, iż
pierwsza pomoc jest nierealna i niepewna... i dwa,
że zostaliśmy zachowani w spokoju, i radości w
naszych różnorodnych obowiązkach. Jeżeli w jakiejś
mierze nie udało nam się wykorzystać ku ich dobru
tej możliwości, lub zawiedliśmy w naszym
odpocznieniu w Bożą moc podtrzymującą i chroniącą
nas w niebezpieczeństwie. Pokornie wyznajemy to i
cały świadomy brak naszej wierności w dotrzymywaniu
przymierza wobec Boga.
Ufam, że jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani, że
jesteśmy Bożymi sługami, posyłanymi przez Niego na
różnorodne stanowiska, które zajmujemy i że na nich
wykonujemy Jego pracę. On otworzył przed nami drzwi
przez, które weszliśmy, a w minionych okresach
niepokoju zachował nas. Nie przybyliśmy do Chin
dlatego, że praca misyjna była tutaj bezpieczna lub
łatwa, ale dlatego, że On nas wezwał. Nie zajęliśmy
naszych obecnych pozycji mając gwarancję ludzkiej
ochrony, lecz opierając się na obietnicy Jego
obecności. Wydarzenia, ułatwienia, trudności,
wyraźne niebezpieczeństwo czy bezpieczeństwo, ludzka
aprobata czy dezaprobata, w żaden sposób nie
wpłynęły na nasze obowiązki. Jeżeli powstaną
trudności powodujące, że znajdziemy się w tym, co
może wydać się szczególnym niebezpieczeństwem, ufam,
że będziemy mieli łaskę zamanifestować głębiej
realność naszej ufności w Nim. A poprzez powierzoną
nam wierność okazać, że jesteśmy naśladowcami
dobrego Pasterza, który Sam nie uciekł od śmierci.
Lecz jeżeli musimy zamanifestować takiego ducha, to
już teraz musimy szukać potrzebnej łaski. Za późno
szukać armii i ją musztrować kiedy widać wroga.
Rozdział 16
Wylanie rzeki
W potężnej Twej dłoni kładę się
I tak oto praca będzie wykonana
Bo któż potrafi działać cudowniej
Od dłoni Wszechmocnego Pana.
wybrane –
Panu Taylorowi minęło trzydzieści lat aktywnego
życia, jako dyrektor Wewnętrznej Misji Chin, kiedy
przekazał te obowiązki. Sześćdziesiąt lat,
przeciętny okres dwóch pokoleń, dostarczyły czasu,
aby wypróbować drzewo przez jego owoc. Inaczej
mówiąc wykazać jaki był cel wiary i radości w Bogu,
w którym jego życie było zakorzenione. Jeżeli
doświadczenia, które śledziliśmy, były emocjonalne i
nierealne, jeżeli duchowy to nie jest praktyczny,
jeżeli Bóg nie jest wystarczający, aby zaspokoić
potrzeby swojej pracy, prócz finansowych gwarancji i
ludzkiej protekcji, wtedy próbny odczyn czasu z
pewnością rozwieje iluzje. Lecz jeżeli Hudson
Taylor, ze wszystkimi swoimi ograniczeniami
rzeczywistości znalazł sekret mocy i
błogosławieństwa w żywej jedności z Panem Jezusem
Chrystusem, wtedy rezultaty pozostania będą na całą
wieczność.
Wszystkie rzeczy są możliwe dla Boga
Dla Chrystusa mocy Boga w człowieku
Dla mnie gdy całkiem jestem odnowiony
I w Chrystusie jestem w pełni ukształtowany
I od panowania grzechu uwolniony
Wszystkie rzeczy są możliwe dla mnie.
*********************
W dniach próby w 1870r. Hudson Taylor był ciągle
młodym człowiekiem w wieku 30 lat, a misja liczyła
tylko trzydziestu trzech członków. W trzech
prowincjach były otwarte stacje, a nawróceni
gromadzili się w dziesięciu lub dwunastu małych
Kościołach. Ciężar był jednak znaczny, gdyż to
wszystko skupiało się na jednym człowieku. Był on
przemęczony takimi pięcioma latami w Chinach.
Przy końcu 1871r stało się jasne, że państwo Berger,
którzy tak wspaniałomyślnie troszczyli się o Misję w
kraju, nie mogą dłużej kontynuować swych
wyczerpujących zajęć. Słabnące zdrowie zmusiło ich
zimą do wyjechania za granicę. Saint Hill miało być
sprzedane, a cała korespondencja, księgowość, praca
wydawnicza, wypróbowywanie kandydatów i praktyczne
zarządzanie różnymi szczegółami przedsięwzięcia,
musiało przejść w inne ręce. Więzi miłości pozostały
te same. Ale w poczuciu prawie całkowitego
opuszczenia, pan Taylor przejął obowiązki, które
sprawiły, że konieczne było pozostanie jakiś czas w
Anglii.
Było to dalekie przywołanie z Saint Hill do Pyrland
Road, małej podmiejskiej uliczki w północnym
Londynie. Zamiana biblioteki pana Bergera na mały
pokoik, który miał spełniać rolę pokoju do nauki, a
również biura, była w niemniejszym stopniu
całkowita. Jakże drogie i święte jest dla wielu serc
każde wspomnienie „numeru szóstego”, i przyległych
domów, nabywanych w miarę potrzeby. Przez ponad
dwadzieścia lat praca Misji w kraju była prowadzona
z tego centrum, tylko parę kroków od obecnej
siedziby. Tygodniowe spotkania modlitewne odbywały
się w pokoju na parterze. Dwa z nich zostały
połączone razem i wielu oddanych mężczyzn i kobiet,
włączając w to „siedemdziesięciu” i „stu”, wyruszyło
od tych drzwi. Wybiegamy jednak zbyt daleko do
przodu, od małych początków z 1872r., kiedy to Pan
Taylor sam jeden, był jedynym organem wykonawczym
Misji, jak też dyrektorem, jej pracy w Chinach.
„Moja droga jest daleka od łatwizny (pisał na
początku tego roku). Nigdy nie byłem bardziej
szczęśliwy w Jezusie i jestem całkowicie pewny, że
On nie zawiedzie nas. Jednak nigdy od czasu
założenia Misji nie spolegliśmy bardziej na Bogu.
Bez wątpienia tak powinno być. Trudności dostarczają
płaszczyzny, na której On może się okazać. Bez nich
nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak troskliwy,
wierny i wszechmogący jest nasz Bóg. Zmiana związana
z państwem Berger w niemałym stopniu mnie
wypróbowała. Tak bardzo ich kocham! Wydaje mi się,
że kolejna więź z przeszłości została zerwana,
której częścią byli moi ukochani, którzy odeszli, a
którzy rzadko są nieobecni w moich myślach. Ale Jego
Słowo brzmi: „Oto, wszystko nowym czynię”.
Tęskniąc do pchnięcia do przodu wielkiego zadania
jakie stało przed Misją, musiało naprawdę być
trudnym, dla pana Taylora, w miarę, jak mijały dni i
tygodnie, zaprzęgnięcie siebie w rutynę biurowej
pracy. Nie spieszył się, aby angażować się w nowe
układy, nie mając wskazania, co Pan miał na myśli.
Kiedy modlitwa o odpowiednich pomocników wydawała
się nie przynosić rezultatu, a praca wykonywana
trzymała go z daleka od tego, co uważał za bardziej
ważne, łatwo było być niecierpliwym czy
zniechęconym. W jednej sprawie w podobnym
doświadczeniu szukał sposobności podzielenia się
pewnymi lekcjami, których się nauczył.
„Niemałą pociechą dla mnie jest poznanie, że Bóg
wezwał mnie do mojej pracy, umieszczając mnie tam
gdzie jestem i takim jakim jestem. Nie szukałem tej
pozycji i nie ośmielę się opuścić jej. On wie
dlaczego umieszcza mnie tutaj – czy aby pracować,
uczyć się, czy cierpieć. „Ten, który wierzy, nie
spieszy się”. Jest to dla ciebie i dla mnie niełatwa
lekcja. Szczerze myślę, że dziesięć lat będzie
dobrze spędzone i my będziemy mieli z nich pełną
korzyść, gdy całkowicie się tego nauczymy w tym
czasie... Wydaje się, że Mojżesz został odstawiony
na bok, na czterdzieści lat, aby się tego nauczyć...
W międzyczasie strzeżmy się czegoś takiego, jak
pośpiesznego, niecierpliwego ciała z jego
rozczarowaniem i obciążeniem”.
Jednak to ograniczone życie z powodu jego
rzeczywistej społeczności z Panem Jezusem Chrystusem
przynosiło owoc. Interesujące jest zauważenie
reakcji młodych ludzi, a w szczególności tego, jak
to na nich wpływało. W gwarnym świecie Londynu
bystry chłopiec oddał swoje serce Panu i zapragnął
dowiedzieć się czegoś o możliwości poświęcenia
swojego życia do pracy w Chinach. Kiedy przybył do
Pyrland Road zamieszkał w prosto umeblowanym pokoju,
gdzie ludzie zgromadzali się na modlitwę.
„Duży tekst (wspomina) wisiał na drzwiach, przez
które przechodziliśmy: „Mój Bóg zaspokaja waszą
wszelką potrzebę”. I chociaż w tych dniach nie byłem
przyzwyczajony do oglądania tekstów wiszących na
ścianach w ten sposób, to ten zdecydowanie wywarł na
mnie wrażenie. Liczba obecnych osób wahała się od
tuzina do dwudziestki.
Pan Taylor rozpoczął spotkanie przez podanie hymnu i
sam zasiadł do harmonium, aby poprowadzić śpiew.
Jego wygląd nie wywarł na mnie wrażenia. Był drobnej
budowy i mówił cichym głosem. Sądzę, że jak
większość młodych ludzi, wiązałem moc z głosem i
spodziewałem się fizycznej prezentacji przywódcy.
Ale kiedy powiedział: „Módlmy się” i poprowadził
zgromadzenie w modlitwie, moje myślenie unicestwiła
przemiana. Nigdy nie słyszałem kogoś tak modlącego
się. Była tam prostota, czułość, śmiałość i moc,
która pochwyciła i poddała mnie sobie. I stało się
jasne, że Bóg zaliczał go do bliskiego kręgu swoich
przyjaciół. Taka modlitwa wyraźnie była wynikiem
długiego przebywania w sekretnym miejscu i była jak
rosa od Pana.
„Wtedy słyszałem wielu mężów modlących się, ale
modlitwy pana Taylora i modlitwy pana Spurgeona
stały najwyżej. Któż kto słyszał je, może
kiedykolwiek o nich zapomnieć? Było to
doświadczeniem całego życia, słuchanie modlitwy pana
Spuergona kiedy brał zgromadzenie sześciu tysięcy
ludzi za rękę i prowadził ich do miejsca świętego. A
słuchanie pana Taylora wstawiającego się za Chinami,
było poznaniem czegoś, co uważa się za „skuteczną,
żarliwą modlitwę sprawiedliwego człowieka”.
Spotkanie trwało od czwartej do szóstej po południu,
lecz dla mnie wydawało się najkrótszym spotkaniem na
jakie kiedykolwiek uczęszczałem”.
Z zachodniej Anglii wykształcona i dystyngowana
dziewczyna przybyła do Londynu, aby uczestniczyć w
Mildmay na konferencji i zatrzymała się jako gość w
Pyrland Road. Słyszała jak pan Taylor otworzył
spotkanie przemówieniem, podczas gdy dwa lub trzy
tysiące ludzi zapełniało holl i widziała jaki miał
wpływ na chrześcijańskich przywódców. Było jednak
coś w codziennym życiu misyjnego domu, nieugiętego,
coś co wywarło na niej największe wrażenie – branie
ciężarów i poddawanie ich codziennym próbom wiary z
codzienną radością w Panu.
„Pamiętam zachętę pana Taylora (panna Soltau pisała
długo po tym), aby wyciszyć się na wszystko wokół i
pozwolić, aby nasze potrzeby były znane jedynie
Bogu. Pewnego dnia, gdy mieliśmy skromne śniadanie i
prawie nic nie mieliśmy na obiad, zostałam
poruszona, gdy usłyszałam go śpiewającego dziecięcy
hymn:
Jezus miłuje mnie to wiem
Gdyż Biblia mi mówi tak
Następnie wezwał nas razem do chwalenia Pana, za
Jego niezmierną miłość i opowiedzenia Mu o naszych
potrzebach i domagania się spełnienia obietnic. I
zanim dzień dobiegł końca, radowaliśmy się z Jego
łaskawej odpowiedzi.
Będąc daleki od zniechęcenia z powodu uszczuplenia
funduszy po odejściu na emeryturę pana Bergera, pan
Taylor bardziej zdecydowanie patrzył w kierunku
pójścia do przodu. Stojąc pewnego dnia w Pyrland
Road, przed wielką mapą Chin, zwrócił się do kilku
przyjaciół, którzy byli z nim: „Czy macie wiarę, aby
przyłączyć się do mnie w uchwyceniu się Boga w
modlitwie, aby dał osiemnastu ludzi, po dwóch do
dziewięciu niezewangelizowanych prowincji?” Anna
Soltau była w tej grupie i ciągle wspomina jak przed
mapą złączyli ręce żarliwie ślubując, że będę
codziennie się modlić o osiemnastu ewangelistów aż
zostaną dani. Nawet nie marzyli o szerszej
ekspansji, która miała nadejść. Ważna część tych
wydarzeń została powierzona pannie Soltau, która
sama miała zająć się rozwojem Misji, a szczególna
służba została złożona na ręce pana F.W. Ballera,
bystrego chłopca wspomnianego wyżej. Oboje zostali
pociągnięci do pracy, przez nieświadomy dla nich
wpływ życia pana Taylora. W taki oto sposób czas
oczekiwania był owocny, i kiedy pan Taylor mógł
wrócić do Chin, pozostawił za sobą w Londynie Radę
złożoną z wypróbowanych przyjaciół, a dodatkowo
pannę Blatchley zajmującą się domem i dziećmi w
Pyrland Road.
Nie mały ciężar został przekazany sekretarzom.
Dwadzieścia jeden funtów było całą kwotą pieniędzy
jaką posiadali. Ale nie było długu i pan Taylor
napisał do przyjaciół Misji:
„Jako że praca rozrosła się, teraz potrzeba więcej
pomocników zarówno w kraju jak i za granicą, jednak
zasady pozostają te same. I tak jak dotąd będziemy
szukali szczególnej pomocy od Boga przez modlitwę.
On położy nam na sercu tych, których uważa za
nadających się do tego, aby byli Jego kanałami.
Kiedy będą pieniądze, to będą przekazane do Chin,
gdy ich nie będzie, nic nie będzie przesłane, a my
nie będziemy ściągać ich z kraju, gdyż nie możemy
wejść w dług. Jeżeli nasza wiara będzie
wypróbowywana, tak jak to miało miejsce wcześniej,
Pan okaże się wierny tak jak zawsze. Nawet jeżeli
nasza wiara zawiedzie, Jego wierność nigdy, gdyż
jest napisane: „Jeżeli my nie wierzymy, to On
pozostaje wierny”.
Nigdy ta ufność nie była bardziej potrzebna niż
wtedy, gdy po piętnastomiesięcznej nieobecności,
przywódca Misji znowu znalazł się w Chinach. Z
powodu choroby i innych przeszkód, zostało osłabione
kilka ze starszych centr. Małe Kościoły już nie były
tym, co poprzednio. Stacje miały niekompletny stan
osobowy, a niektóre nawet zamknięto. Pan Taylor z
ledwością mógł się połapać, gdzie zacząć okazywać
pomoc i potrzebną zachętę, zamiast planowania
wyruszenia do niezdobytych prowincji. Wszystko co
mógł zrobić, to budować istniejącą pracę. Dobrą
rzeczą, ku jego posileniu było to, że miał ze sobą
oddanego towarzysza, którego Bóg wprowadził do jego
życia. Panna Fulding, ukochany przywódca kobiecej
pracy w Hangchow, została jego drugą żoną.
Rozpoczynając własną służbę bezinteresownie u jego
boku, która przez trzydzieści trzy lata przywiązała
się do całej społeczności Misji. Często jednak byli
rozdzieleni. W zimową pogodę, kiedy głęboki śnieg
pokrywał ziemię, pan Taylor był wdzięczny Bogu, że
zaoszczędził jej podróży, które sam podjął niemałym
kosztem.
„Zaprosiłem zainteresowanych członków Kościoła, na
obiad do mnie (pisał z jednej z zamkniętych stacji).
Chcę, aby wszyscy się spotkali razem, aby Pan dał
nam Swoje błogosławieństwo. Chociaż rzeczy mają się
źle, to nie jest beznadziejnie. Dzięki Bożemu
błogosławieństwu wkrótce rzeczy będą widziane jeżeli
się na nie oczekuje”.
Bardzo charakterystyczne dla praktycznej natury pana
Taylora, było to małe powiedzonko: „Rzeczy dzięki
Bożemu błogosławieństwu będą widziane jeżeli są
oczekiwane”. Zajmując sam najtrudniejsze pozycje i
polegając na ożywczej mocy Ducha, wyruszał modląc
się i cierpliwie rozwiązując trudności pobudzając do
nowej gorliwości, zarówno misjonarzy, jak i
nawróconych. Po przyłączeniu się pani Taylor w
dolinie Yangcy, spędził tam trzy miesiące w Nanking,
poświęcając większość czasu na bezpośrednią
ewangelizację.
„Każdego wieczora za pomocą obrazków wyświetlanych
przy pomocy latarni, gromadziliśmy sporą grupę ludzi
(pisał z tego miasta) i głosiliśmy im Jezusa.
Ostatniego wieczora mieliśmy w kaplicy pięciuset
ludzi. Niektórzy nie zostali długo, inni byli tam
prawie trzy godziny. Niech Pan pobłogosławi nasz
pobyt tu dla tych dusz!”
Coś z jego wewnętrznej siły, która go podtrzymywała,
możemy pochwycić z pytania w liście do panny
Blatchley:
„Jeżeli zawsze pijesz ze źródła (pisał) to, to czym
twoje życie będzie przepełnione to Jezus, Jezus,
Jezus”.
W tym znaczeniu niósł pełen kielich i jego
przelewanie było właśnie tym, co było potrzebne. Tak
więc wizyty spełniły swój cel i były kontynuowane
dopóki pan Taylor nie był przynajmniej raz w każdej
stacji i prawie w każdej zewnętrznej placówce Misji.
Niezadowolony tym, wyszukiwał na każdym miejscu
chińskich liderów. Ewangeliści, kolporterzy,
nauczyciele i kobiety znające Biblię, wszyscy byli
potrzebni. Kiedy mogli być razem, towarzystwo pani
Taylor było nieocenione, i czasami pracowali do
późna w nocy zajmując się korespondencją. W czasie
medycznych podróży, często była jego towarzyszem lub
mogła pozostać w jednej stacji, gdzie byli chorzy,
podczas gdy on ruszał do następnej. Jakże cieszyli
się w tych dniach, z jego medycznej wiedzy, gdyż w
Misji nie było żadnego innego lekarza, ani w
miejscach oddalonych od atrakcyjnych portów. Nie ma
potrzeby mówić, że to znacznie zwiększyło obciążenia
pana Taylora. Kiedy dotarł do odległej stacji,
znalazł osiemnaście listów czekających na niego, i
zaraz następnego dnia poświęcił czas, aby napisać
stronę medycznego pouczenia o „dziecku Aliang”.
Aliang był cennym pomocnikiem w Chinkiang. I nawet
gdy oznaczało to dłuższe listy lub dodatkowe
podróże, był wdzięczny za każdą możliwość bycia
pomocnym.
Gdyż być sługą wszystkich było przywilejem, którego
pragnął najbardziej.
„Pan sprzyja nam (mógł napisać po około dziewięciu
miesiącach) i praca stopniowo rośnie, szczególnie w
najważniejszej części, pomocy rdzennym mieszkańcom
tego kraju. Pomocnicy sami potrzebują wiele pomocy,
troski i pouczenia. Ale stają się zarówno bardziej
skuteczni jak i liczni, i nadzieja Chin leży bez
wątpienia w nich. Spoglądam na cudzoziemskich
misjonarzy jak na rusztowanie wokół budynku. Im
wcześniej zostaną usunięci, tym lepiej, lub raczej
wcześniej, aby zostali przeniesieni, by służyć temu
samemu doczesnemu celowi gdzie indziej”.
Cóż za modlitwa i wizja towarzyszyła tym
niestrudzonym wysiłkom. Łatwo było utracić poczucie
przynaglanie wielkiej potrzeby z dala, będąc pod
presją potrzeb, które były najbliżej, szczególnie
wtedy kiedy fundusze na już istniejącą pracę nie
były zbyt wielkie. Ale u pana Taylora było właśnie
odwrotnie. Odbywając dalekie podróże pomiędzy
stacjami, poprzez wiejskie krainy, zamieszkane przez
przyjaznych, otwartych ludzi, jego serce rwało się
coraz bardziej do tych, do których jeszcze nie
dotarł, dalekich i bliskich.
„Ostatniego tygodnia byłem w Taiping (pisał do Rady
w Londynie). Moje serce zostało poruszone widokiem
tłumów, które dosłownie zapełniły ulice na odległość
dwóch albo trzech mili, tak że z ledwością mogliśmy
chodzić, gdyż było to w dzień targowy. Nie wiele
głosiliśmy, gdyż szukaliśmy miejsca do docelowej
pracy, lecz zostałem przymuszony, aby cofnąć się do
muru miejskiego i wołać do Boga, aby okazał
miłosierdzie ludowi i otworzył ich serca, i dał nam
możliwość przebywania pośród nich. Bez żadnych
poszukiwań z naszej strony zetknęliśmy się, z co
najmniej czterema niespokojnymi duszami. Jeden stary
człowiek odnalazł nas nie wiem jak i poszedł za mną
do łodzi. Poprosiłem go, aby wszedł i zapytałem jak
się nazywa. „Nazywam się Dzing – odrzekł – ale
pytanie, które przygnębia mnie i na które nie umiem
znaleźć odpowiedzi jest takie: Co mam uczynić z
moimi grzechami? Nasi uczeni mówią nam, że nie ma
żadnego przyszłego bytu, lecz ja nie dowierzam im.
Och, panie leżę na moim łożu i myślę, lecz nie umiem
powiedzieć, co się stanie w związku z moimi
grzechami. Mam 72 lata. Nie mogę oczekiwać, że
dożyję do następnej dziesiątki. Dziś nie wiem jakie
jest jutrzejsze przeznaczenie, jak mówi przysłowie.
Czy może mi pan powiedzieć, co uczynić z moimi
grzechami?”
„Zaiste, mogę – brzmiała moja odpowiedź – To
właśnie, aby odpowiedzieć na to pytanie przebyliśmy
tysiące mil. Posłuchaj, a ja wyjaśnię ci, co chcesz
i musisz wiedzieć”. Kiedy moi towarzysze powrócili,
znowu wysłuchał cudownej opowieści o krzyżu i
pozostawił nas uspokojony i pocieszony... Ucieszony,
gdy dowiedział się, że wynajęliśmy dom i spodziewamy
się, że wkrótce chrześcijańscy kolporterzy będą
przebywać w mieście.
Taka sama praca musiała być wykonana w ponad
pięćdziesięciu miastach w jednej prowincji Chekiang,
miastach bez ani jednego świadka Chrystusa. Och, te
oczekujące miliony w oddali! Samotny w łodzi pan
Taylor, mógł tylko zrzucić ciężar na Pana. Wiara
została wzmocniona, a w jednej z jego Biblii można
znaleźć wpis, który uczynił następnego dnia, 27
stycznia 1874r.
„Prosiłem Boga o pięćdziesięciu lub dziesięciu
dodatkowych miejscowych ewangelistów i tak wielu
misjonarzy, jak to będzie potrzebne, aby otworzyć
cztery miasta okręgu Fus, i czterdzieści osiem miast
okręgu Hsien. A także o ludzi, którzy wkroczą do
ciągle nie zajętych dziewięciu miast prowincji
Chekiang. Prosiłem w imieniu Jezusa.
„Dziękuję ci, Panie Jezu za obietnicę, w której
dałeś mi odpocznienie. Daj mi całą potrzebną siłę
ciała, mądrość umysłu i łaskę dla duszy, aby wykonać
Twoją tak wielką pracę”.
Dziwne, ale natychmiastowym następstwem tego, nie
było przydanie siły, lecz poważna choroba. Tydzień
za tygodniem leżał bezradny cierpiąc, mogąc jedynie
wiarą trzymać się niebiańskiej wizji. Fundusze przez
miesiące były tak małe, że z trudnością potrafił
rozesłać tą cząstkę przychodów, a na dalsze
rozszerzenie pracy, już nie starczyło. Ale „podążamy
w głąb kraju – pisał do sekretarzy w Londynie –
„Spodziewam się, że niedługo zobaczę
zewangelizowane, niektóre opuszczone prowincje.
Pragnę tego każdego dnia i modlę się o to w nocy.
Czy On mniej może troszczyć się ode mnie? Nigdy
dalszy postęp nie wydawał się bardziej niemożliwy”.
Lecz w Biblii, która leżała przed nim, znajdował się
zapis tej transakcji, jego duszy z Bogiem, a w jego
sercu było przekonanie, że dla wewnętrznych Chin,
Boży czas nadszedł. Wtedy właśnie, gdy leżał powoli
odzyskując zdrowie, dotarł do jego rąk list, który
przebył dwumiesięczną drogą z Anglii.
Był od nieznanego korespondenta.
„Mój drogi panie (nieco drżącą ręką napisałem)
błogosławię Boga – w ciągu dwóch miesięcy spodziewam
się oddać do dyspozycji waszej Rady, osiemset funtów
(wtedy było to cztery tysiące dolarów w złocie), na
rozszerzenie pracy Wewnętrznej Misji Chin. Proszę
pamiętać o nowych prowincjach. Myślę o pańskiej
zasadzie z pięknej książki: „Pan naszym sztandarem”,
„Pan zaopatrzy”. Jeżeli wiara jest ukazana, a
uwielbienie ustanowione, jestem pewny, że Jahwe
Zastępów ukoronuje to”.
Osiemset funtów na nowe prowincje! Rekonwalescent z
ledwością mógł uwierzyć, że czyta prawidłowo.
Wydawało się, że jakby ukryta tajemnica jego serca,
spoglądała na niego z nad tej kartki cudzoziemskiego
listu. Jeszcze zanim tę modlitwę zapisał w swej
Biblii, list ten został wysłany. I teraz właśnie,
wtedy gdy to było najbardziej potrzebne, dotarł do
niego z tym cudownym zapewnieniem. Z pewnością Boży
czas nadszedł!
Po chorobie, kolejnym krokiem był powrót do doliny
Jangcy. Te wiosenne dni były świadkiem znamiennego
zgromadzenia w Chinkiang. Tam podobnie, jak niemal
we wszystkich stacjach, nowe życie wstąpiło w
chińskich chrześcijan. Nawróceni byli przyjmowani do
Kościołów, a miejscowi przywódcy wzrastali w
gorliwości i użyteczności. Starsi misjonarze zostali
zachęceni pośród potrzeb ich rozległych rejonów, a
młodzi ludzie, którzy uczynili duże postępy w nauce
języka, byli chętni do pionierskiej pracy. Tak
wielu, jak tylko mogło, opuściło swoje stacje i
zebrało się razem z panem Taylorem na tydzień
modlitwy i Konferencji. Było to przed przekroczeniem
przez niego i pana Judda wielkiej rzeki, aby
poszukać bazy dla długo wymodlonej zachodniej
odrośli Misji.
„Czyż dla Pana nie jest dobrą rzeczą tak zachęcić
nas (pan Taylor pisał z Chinking), kiedy jesteśmy
tak bardzo doświadczeni z powodu braku funduszy?”
To nie z powodu obfitości środków należy przypisać
naszą radość i nadzieję. Można to wywnioskować z
kolejnego listu do przyjaciela, głęboko
doświadczonego w życiu wiary.
„Nigdy nasza praca nie pociągała za sobą tak
rzeczywistej próby i doświadczenia wiary. Choroba
naszej ukochanej przyjaciółki panny Beltchley, jej
silne pragnienie zobaczenia mnie, potrzeby naszych,
drogich dzieci, stan funduszy. Zmiany konieczne w
pracy, wymagające nakłonienia niektórych do
wyruszenia do kraju, a innych do przybycia i dalsza
ekspansja i wiele innych rzeczy niełatwych do
wyrażenia w piśmie, które rozbiłyby nas gdybyśmy je
wzięli na siebie. Lecz Pan niesie nas i te sprawy, i
czyni nasze serca radosnymi – tak, że nigdy nie
znałem większej wolności od troski i niepokoju.
W następnym tygodniu, gdy dotarłem do Szanghaju,
znowu byliśmy w wielkiej i naglącej potrzebie. Obie
poczty dotarły, lecz bez przekazu! A rachunki nie
wykazywały żadnego przychodu z kraju. Zrzuciłem
ciężar na Pana. Następnego poranka budząc się czułem
się, że poddaję się kłopotom, lecz Pan mi dał słowo:
„Znam ich smutki i przychodzę, aby wybawić”. „Z
pewnością będę z tobą”. Byłem pewny, że pomoc była
blisko. Kiedy koło południa otrzymałem list od pana
Müllera, który był wysłany do Ningpo i dlatego
opóźniał się z dotarciem do mnie. Zawierał on
trzysta funtów.
Moja potrzeba jest teraz wielka i nagląca, lecz Bóg
jest większy, i bardziej bliski. I dlatego, że On
jest tym kim jest, wszystko będzie dobrze. Och, mój
drogi bracie, radość ze znania żywego Boga, widzenie
żywego Boga, spoczywanie na żywym Bogu, w naszych
szczególnych i wyjątkowych okolicznościach! Jestem
tylko Jego przedstawicielem. On troszczył się o
Swoją cześć, zaopatrywał swoje sługi i zaspokajał
wszelką nasza potrzebę według Swego bogactwa. Ty
dopomagasz temu przez swoje modlitwy i trud
miłości”.
Notatka napisana do pani Taylor, około tego samego
czasu (kwiecień 1874r), tchnie podobną ufnością:
„Stan konta wczoraj wynosił 87 centów. Pan króluje,
stąd wypływa nasza radość i odpocznienie. A do pana
Bellera powiedział, gdy stan konta był jeszcze
niższy: „Mamy to, i wszystkie obietnice Boże”.
„Dwadzieścia pięć centów – wspomina list – plus
wszystkie obietnice Boże!” Oto dlaczego mógł czuć
się bogaty jak krezus i śpiewać.
„Nie zamieniłbym mego błogosławionego stanu
Na wszelkie ziemskie bogactwa dobre lub wielkie.
I gdy moja wiara może w Nim pozostać
Nie dbam o grzeszników złoto.
Hymnem Konferencji tej wiosny w Chinach było: W ten
czy w inny sposób Pan zaopatrzy”, i w tym duchu pan
Taylor napisał do panny Blatchley:
„Jestem pewien, że jeżeli tylko będziemy czekać, Pan
zaopatrzy... Wyruszymy wkrótce, to znaczy pan Judd i
ja, aby sprawdzić, czy możemy założyć główną kwaterę
w Wuchang, skąd wyruszymy do zachodnich Chin, jeżeli
Pan pozwoli. Jesteśmy przynagleni, aby uczynić ten
wysiłek, chociaż ręce nam mdleją, zarówno z powodu
potrzeby nieosiągniętych prowincji, jak też z powodu
naszych funduszy na pracę w nich. W czasie, gdy nie
mamy na ogólne cele... Nie potrafię sobie wyobrazić,
jak zostaniemy wspomożeni w następnym miesiącu
chociaż w pełni oczekuję, że będziemy. Pan nie może
i nie zawiedzie nas”.
I właśnie w tym czasie zostały dopuszczone nowe
trudności i opóźnienia. Odważną i wierną do końca
pannę Blatchley opuściło zdrowie, pod ciężarem wielu
obowiązków. Dzieci w Pyrland Road potrzebowały
opieki, a działalność Misji w kraju doszła nieomal
do zastoju, gdy rzeczy coraz bardziej i bardziej
przechodziły w ręce utalentowanej i oddanej
niewiasty. Czekając tylko, aż pan Judd urządzi się w
Wuchang, państwo Taylor pośpieszyli do kraju. Lecz
zanim jeszcze mogli opuścić Chiny, umiłowana
przyjaciółka, którą mieli nadzieję wspomóc,
pozostawiła ten ziemski padół.
Dziwny i smutny był, parę tygodni później, powrót do
kraju. Zastali puste miejsce panny Blatchley, dzieci
rozproszone, a cotygodniowe spotkania modlitewne
przerwane. Ale nawet wtedy nie osiągnęli dna. W
drodze w górę Jangcy, z panem Judd, upadek poważnie
zranił pana Taylora. Naruszenie kręgosłupa
postępowało wolno i zaledwie po kilku tygodniach
przebywania w kraju, zaczęło wywierać na niego wpływ
pośpieszne życie Londynu. Potem nastąpił stopniowy
paraliż kończyn, całkowicie przykuwający go do
łóżka. Odstawiony na bok w kwiecie swego wieku, mógł
tylko leżeć w górnym pokoju, świadom wszystkiego, co
tam powinno być uczynione i wszystkiego czego nie
mógł się spodziewać. Leżał tam i radował się w Bogu.
Tak, radował się w Bogu! Z pragnieniem i nadziejami
tak nieograniczonymi, jak potrzeby, które napierały
na jego serce. Z modlitwami, które zanosił i z
odpowiedziami, które Bóg dawał. Z modlitwami
otwierającymi się w Chinach, z falą duchowego
przebudzenia ożywiającego Kościół w kraju, które
pragnął, aby zamieniło się w kanały misyjne i z małą
nadzieją, że kiedykolwiek powstanie, i będzie znowu
chodził. Najgłębsza w nim była radość z bycia w woli
Bożej jako „dobrej, miłej i doskonałej”. Z pewnością
z tego miejsca cierpienia, dokonał się większy
wzrost wewnętrznej Misji Chin.
Wąskie łóżko z czterema słupkami, było teraz
obszarem, do którego pan Taylor był ograniczony. Ale
pomiędzy słupkami na końcu łóżka – nadal mapa! Tak,
tam wisiała mapa całych Chin, a wokół niego dzień i
noc była obecność, do której miał dostęp w imieniu
Jezusa. Długo potem jak modlitwa została w pełni
wysłuchana i pionierzy Misji głosili Chrystusa
wszerz, i wzdłuż poprzez te wewnętrzne prowincje,
przywódca Kościoła Szkocji powiedział do pana
Taylora:
„Musisz być czasami kuszony, aby się nie wynosić z
powodu tego, w jak cudowny sposób Bóg użył ciebie.
Wątpię czy jakikolwiek żyjący człowiek dostąpił
większej czci”. „Przeciwnie – brzmiała żarliwa
odpowiedź – często myślę, że Bóg musiał szukać kogoś
wystarczająco małego i słabego, aby mógł go użyć i
znalazł mnie”.
W miarę jak rok zbliżał się do końca, nie było widać
widoków na poprawę. Pan Taylor coraz mniej i mniej
był w stanie poruszać się, mógł tylko obracać się w
łóżku przy pomocy sznura, który był zawieszony nad
nim. Na początku usiłował trochę pisać, ale teraz
nie mógł nawet trzymać pióra w ręku, a okoliczności
pozbawiły go na jakiś czas pomocy pani Taylor. Było
to na początku 1875r. kiedy mała gazetka dotarła do
chrześcijańskiej prasy, zatytułowana: „Apel o
modlitwę w sprawie ponad stu pięćdziesięciu milionów
Chińczyków”. Krótko przedstawiał zalety w
odniesieniu do dziewięciu niezewangelizowanych
prowincji i cele Misji. Mówił o tym, że od razu
zostało przekazanych cztery tysiące funtów w
specjalnym celu, posłania ewangelii do tych
odległych rejonów. Chińscy chrześcijanie byli gotowi
wziąć udział w pracy. Naglącą potrzebą było więcej
misjonarzy, młodych ludzi chętnych do stawienia
czoła trudnościom, czekających ich na drodze.
„Czy każdy z was, chrześcijańscy czytelnicy – było
napisane – od razu wzniesie swoje serce do Boga,
spędzając jedną minutę w gorliwej modlitwie, aby
wzbudził, tego roku osiemnastu odpowiednich mężów,
aby poświęcili się do tej pracy?”
Apel nic nie mówił, że przywódca Misji, był według
wszelkiego prawdopodobieństwa beznadziejnym
inwalidą. Nie wyjaśniał on, że cztery tysiące funtów
przyszło do jego żony od niego samego, z części ich
kapitału, wszystkiego, co poświęcili na dzieło Boże.
Nie nadmieniał o przymierzu z przed dwóch lub trzech
lat, zawartym po to, aby modlić się o wiarę o
osiemnastu ewangelistów, aż będą oni dani. Ci
jednak, którzy czytali tą małą gazetkę, czuli, że za
tym musi się kryć coś więcej. I byli poruszeni, jak
ludzie, którzy są poruszeni oddziaływaniami, które
mają swoje korzenie w Bogu.
Tak więc, niedługo korespondencja pana Taylora
bardzo wzrosła i radością dla niego było zajmowanie
się nią lub raczej oglądanie jak Pan się tym
zajmował.
„Misja nie miała płatnych pomocników (pisał w tym
czasie), lecz Bóg przyprowadzał ochotników, bez
uprzedniego uzgodnienia, aby przychodzili dzień po
dniu i pisali pod dyktando. I jeżeli ktoś kto był
wezwany o poranku, a nie mógł pozostać wystarczająco
długo, aby odpowiedzieć na wszystkie listy, to z
pewnością nadejdzie następny i być może popołudniu
zajrzy jeden lub dwóch. Czasami młody przyjaciel
zatrudniony w mieście, mógł przyjść po godzinach
pracy i zająć się książkami lub dokończyć listy,
którymi jeszcze nikt się nie zajął. I tak było dzień
po dniu. Jednym z najszczęśliwszych okresów mojego
życia był ten czas wymuszonej bezaktywności, kiedy
nie można było nic czynić, za wyjątkiem radowania
się w Panu i „czekania cierpliwie”, na Niego i
patrzenia jak On zaspokaja wszystkie potrzeby. Nigdy
wcześniej ani potem moje listy, moja korespondencja,
nie była tak regularnie prowadzona i listy tak
szybko odpisywane”.
„I osiemnastu wyproszonych u Boga zaczęło
przychodzić. Na początku było trochę korespondencji,
potem przybyli, aby zobaczyć się ze mną w moim
pokoju. Wkrótce miałem klasę uczących się chińskiego
przy moim łóżku. We właściwym czasie Pan wysłał ich
wszystkich i wtedy drodzy przyjaciele w Mildmay
zaczęli modlić się o moje uzdrowienie. Pan
pobłogosławił użyte środki i zostałem podniesiony.
Jeden powód mojego odstawienia na bok minął. Gdybym
był zdrowy i mógł poruszać się, ktoś mógłby
pomyśleć, że to raczej naglące apele, niż działanie
Boże posłało osiemnastu mężczyzn do Chin. Całkowicie
odstawiony na bok mogłem tylko dyktować prośbę o
modlitwę, tym bardziej odpowiedź na nasze modlitwy
jest oczywista”.
Również cudowne w tym czasie były odpowiedzi na
modlitwę o fundusze. Co miesięczny przekaz, który
miał być przesłany do Chin, tym razem był bardzo
mały. O prawie 235 funtów za mało, aby pokryć koszty
przeciętnej przesyłki. Sprawa została zaniesiona
przed Pana w zdecydowanej modlitwie i On w Swojej
dobroci nie przeciągnął czasu odpowiedzi. Tego
samego wieczoru listonosz przyniósł list, który jak
się okazało zawierał dołączony czek na sumę 235, 79
funtów.
Wracając ze spotkania, kiedy mógł znowu na nie
uczęszczać, pan Taylor został zaczepiony przez
rosyjskiego szlachcica, który słuchał, jak on mówił.
W czasie gdy razem podróżowali do Londynu, hrabia
Bobriński chwycił swój portfel; „Proszę pozwolić, że
dam panu drobne, na pańską pracę w Chinach. Banknot,
który przekazał panu Taylorowi, opiewał na znaczną
sumę i ten drugi zdał sobie sprawę, że musiała
nastąpić pomyłka: „Czy nie zamierzał… pan dać mi
pięć funtów? – zapytał – proszę pozwolić mi zwrócić
ten banknot, on jest 50 funtowy”. „ Nie mogę wziąć
go z powrotem”. Pod wrażeniem tego, co się
wydarzyło, pan Taylor dotarł do Pyrland Road i
znalazł domowników zgromadzonych na specjalnej
modlitwie. Do Chin miał być przesłany przekaz, a do
sumy, którą mieli w ręku brakowało 49,11 funtów. I
wtedy na stole pan Taylor położył swój banknot na 50
funtów. Nie mógł być chyba bardziej bezpośrednio
otrzymany z Ojcowskiej ręki.
Ale nawet ze wszystkimi odpowiedziami na modlitwę w
tych latach, daleko było do otwarcia drogi do
Wewnętrznych Chin. Nadszedł czas, że gdy po tym jak
osiemnastu zostało wysłanych, wydawało się, że nic
nie może przeszkodzić wybuchowi wojny, z powodu
morderstwa brytyjskiego urzędnika. Negocjacje
przeciągały się miesiącami, a Chiński rząd, nie dał
żadnego zadośćuczynienia i brytyjski ambasador był
gotów do opuszczenia Pekinu. Wyglądało na to, że nie
jest możliwe, aby wrogość została powstrzymana i w
Misji byli przyjaciele, którzy chcieli odradzić panu
Taylorowi wypłynięcie z grupą osiemnastu nowych
pracowników.
„Będziecie musieli wszyscy wrócić – mówili – A
sprawa wysłania pionierów do najdalszych prowincji,
jest po prostu poza wszelką dyskusją”.
Czy został popełniony jakiś błąd? Czy ludzie i
pieniądze zostały dane na próżno? Czy Wewnętrzne
Chiny ciągle miały pozostać zamknięte dla Ewangelii?
W kabinie trzeciej klasy francuskiego parowca,
znajdował się człowiek na kolanach rozmawiający z
Bogiem.
„Moja dusza wzdycha i to jakże gorąco”. Napisał dwa
lata wcześniej. „Do ewangelizacji 180 milionów z
tych niezajętych prowincji. Och, gdybym miał sto
dusz, aby wydać je dla ich dobra! Wszystko, co było
w jego mocy uczynił zachowując nie zaciemnioną
wizję, mimo różnego rodzaju zniechęceń. I teraz?
Ale Boży czas rzeczywiście nadszedł. U niego nigdy
nie jest za późno. W ostatniej chwili zaszła zmiana
w Chińskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Wicekról Li Hang-Czang, pośpieszył na wybrzeże i
dogonił brytyjskiego ministra w Chefoo i tam został
podpisany pamiętny układ dający wolność dostępu do
każdej części Chin.
„Właściwie wtedy, gdy nasi bracia byli gotowi – pan
Taylor cieszył się wspominając - „Nie za szybko i
nie za późno, długo zamknięte drzwi, otwarły się dla
nich jednocześnie”.
Rozdział 17
Dalszy przelew
Och, Chrystus, On jest zdrojem tryskającym
Głębokiej, słodkiej studni miłości
Już kosztowałem tu z tych wód płynących
Więcej napiję się w wieczności
W ciągu dwóch lat pionierzy Misji przebyli
trzydzieści tysięcy mil, przemierzając wewnętrzne
prowincje Chin, wszędzie opowiadając wieści o
odkupieńczej miłości. Okres ten sprowadził na pana
Taylora, jedną z największych prób wiary w jego
życiu. Jako, że kraj okazał cię cudownie otwarty,
było naturalną rzeczą, że po latach trudów, młodzi
misjonarze zechcą wykorzystać te udogodnienia, aby
założyć swoje domy, z których będą pracowali jako ze
stałych centrów. To oznaczało oczywiście budowanie
domów! Kilku pionierów było gotowych do małżeństwa,
tylko czekali na pozwolenie pana Taylora, aby zabrać
pierwsze białe kobiety jako współpracowników daleko,
w głąb kraju. Nie przewidzieli jednakże, tak jak ich
przywódca, konsekwencji jakie to za sobą pociągnie,
gdyż niedługo inne kobiety będą musiały
przedsięwziąć te trudne podróże, aby podążyć za
rozpoczętą pracą, którą podjęły te zajęte matki, w
odległych domach.
Jednak już lata wcześniej pan Taylor, stawił temu
czoła i rozpoczął politykę zachęty dla kobiecej
pracy. Wołania były ogromne, tak jak się tego
spodziewał, kiedy usankcjował wyjazd pierwszego
małżeństwa daleko w głąb kraju. Misyjna praca w
Chinach wchodziła w nową fazę, wzywała ona do nowych
ofiar i nowych wymagań odnośnie wiary i wytrwałości.
Sytuacja rozwijała się stopniowo. Przez rok lub
więcej krytyka jakiej pan Taylor musiał stawić
czoła, była głównie skierowana przeciwko coraz
dalszym podróżom pionierów. Miały tam miejsca
zarówno niebezpieczeństwa i rozczarowania, jak też i
chwalebna zachęta. „Na zewnątrz były walki, a
wewnątrz obawy”. Jak dawniej pan Taylor został
zatrzymany w Chinkiang z powodu administracyjnej
pracy Misji, ciesząc się, że był pod ręką, aby
służyć przewodnictwem i posileniem.
Tajemnicy jego własnego sekretu nie trzeba szukać
daleko. Kiedykolwiek na to pozwalała praca, pan
Taylor miał zwyczaj zasiadać przy małych organach.
Dla odpoczynku grał i śpiewał wiele ulubionych
hymnów, zawsze jednak wracał do: „Jezu odpoczywam, w
radości, którą Ty jesteś. W Tobie znajduję wielkość
Twego miłującego serca”.
Przy pewnej okazji, kiedy dotarły do jego biura
listy przynoszące wieści o poważnych zamieszkach w
dwóch starszych stacjach Misji, był z nim jeden z
dwunastu ewangelistów, pan George Nichol. Sądząc, że
pan Taylor życzyłby sobie pozostać sam, młody
człowiek miał zamiar wycofać się, kiedy ku jego
zdziwieniu ktoś zaczął gwizdać, był to łagodny
refren tego samego ukochanego hymnu: „Jezu ja
odpoczywam, odpoczywam w radości, którą Ty
jesteś...” Zawracając pan Nichol nie mógł
powstrzymać okrzyku: „Jak możesz gwizdać kiedy nasi
przyjaciele są w tak wielkim niebezpieczeństwie?”
„Czy chciałbyś mnie widzieć zaniepokojonym,
załamanym?” – brzmiała cicha odpowiedź: „To nie
pomogłoby im, a z pewnością uczyniłoby mnie
niezdolnym do pracy. Ja po prostu ciężar złożyłem na
Pana”.
Dzień i noc było jego sekretem: „po prostu złożyć
ciężar na Pana”. Często ci, którzy budzili się w
małym domu w Chinkiang, mogli słuchać dwa lub trzy
razy o poranku, łagodny refren ulubionego hymnu pana
Taylora. Nauczył się, że dla niego w tych wszystkich
wydarzeniach tylko jedno życie było możliwe po
prostu, to błogosławione życie odpocznienia i
radowania się w Panu, a Pan zajmował się
trudnościami wewnątrz i na zewnątrz, wielkimi i
małymi.
********************
Pan Taylor znowu był w kraju, w Londynie. Sześć
milionów ludzi w Północnych Chinach doznawało głodu,
w prowincji, gdzie nie było, za wyjątkiem pionierów
Wewnętrznej Misji Chin, żadnych misjonarzy.
Dzieci umierały tysiącami, a młode dziewczyny były
sprzedawane w grupach do miast dalszego południa.
Pan Taylor przybył do Anglii pod brzemieniem tej
strasznej sytuacji i czynił wszystko, co było w jego
mocy, aby pchnąć naprzód dzieło ratowania. Były
dostępne fundusze na ratowanie dzieci, ale gdzie
były kobiety, które poszłyby do tych dotkniętych
prowincji i podjęły pracę? Żadna biała kobieta nigdy
nie była, poza górami, które oddzielały Szansi od
Wybrzeża. Dotarcie tam oznaczało dwa tygodnie
podróży na mule po niebezpiecznych drogach z
nędznymi gospodami po drodze, w nocy. Tak więc, z
powodu tego przedsięwzięcia państwo Taylor zostali
rozdzieleni, kiedy zaledwie kilka miesięcy przebywał
w kraju. Mały znoszony notatnik wspomina
doświadczenie przez, które wiara pani Taylor została
wzmocniona, kiedy czekała na Boga, aby dowiedzieć
się czy wezwanie pochodzi rzeczywiście od Niego. Ale
kiedy już się dowiedziała, nic nawet ofiara ze
strony pana Taylora, nie mogły jej powstrzymać.
Dwoje jej własnych maleństw, czworo starszych dzieci
i adoptowana córka, składało się na siedmioosobową
rodzinę, którą musiałaby pozostawić. Jaką one będą
miały opiekę? Wszystkie te trudne pytania przyniosła
przed Boga, a On nie tylko odpowiedział na nie,
zaspokajając każdą potrzebę, która się pojawiła, ale
i dał łaskę ku rozstaniu się i we wszelkich
trudnościach niebezpiecznej pracy w Chinach.
„Potrzebni są ludzie miłujący krzyż (pan Taylor
napisał przed przybyciem do kraju). Och, niech Bóg
uczyni ciebie i mnie ludźmi tego ducha. Czuję się
zawstydzony, że dla was drogie dzieci, mogę mieć
więcej uczucia niż do tych milionów tutaj, które
giną. Podczas gdy my wszyscy razem jesteśmy pewni
wieczności”.
Po tym panu Taylorowi łatwiej było pozwolić innym
kobietom dołączyć do frontowych szeregów, kiedy jego
własna żona przetarła szlak. Częścią jego zapłaty
było, gdy ponownie złączyli się rok później (1879r),
posiadanie jej ze sobą w Chinach, podczas gdy w
głębi kraju prowincję za prowincją otwierała cicha
praca kobiet.
Bardziej niż jakaś powieść fascynuje i porusza
serce, historia tamtych lat. Po rozbiciu się w
wąwozach Jangcy, pierwsza kobieta, która wyruszyła
tak daleko na zachód, spędziła dziwne Boże
Narodzenie pośród swych ślubnych rzeczy, rozłożonych
do wysuszenia na skałach. Cóż za tłumy ogarnęły ich
po przybyciu do miejsca przeznaczenia.
„Przez około miesiąc (pani Nichol pisała do
Chinkiang), widziałam się z setkami kobiet dziennie.
Nasz dom jest podobny do bazaru”. Więcej niż raz
słabła ze zmęczenia w pośród swoich gości – jedyna
biała kobieta w prowincji liczącej sześć milionów
ludzi. Wracając do przytomności widziała kobiety
wachlujące ją, pełne uczucia i troski. Jedna
kobieta, która troszczyła się o nią jak matka,
posłała jej sedanowe krzesło z prośbą, aby wróciła w
nim. Najwygodniejsze łóżko w apartamencie czekało i
odesławszy wszystkie młodsze kobiety, usiadła sama
przy łóżku, wachlując zmęczonego gościa, aż zasnął.
Następnie został przygotowany obiad i w żadnym
razie, nie pozwolono pani Nichol odejść dopóki nie
spożyje odpowiedniego posiłku.
Zadziwiające było to, że wszędzie tam gdzie były
pierwsze kobiety, które wyruszyły – ludzie z
radością spotykali się z nimi, często chętni, aby
słuchać ich poselstwa, okazując nie tylko ciekawość,
lecz prawdziwą z serca płynącą sympatię. I jakże
często zaczynało się to od opowiadania o tym,
żyjącym Chrystusie, tak otwarcie. Przy końcu
drugiego roku, po tym jak kobiety misjonarki weszły
na scenę, pionierzy radowali się z sześćdziesięciu
lub siedemdziesięciu nawróconych, zgromadzonych w
małych Kościołach, w tych odległych prowincjach.
Pierwszą, która dotarła do kobiet z Północnego
Zachodu, po trzymiesięcznej podróży w górę rzeki
Han, była Emilii King. Była też pierwszą, która
została odwołana do Niebieskiej Ojczyzny (1881r.).
Ale za nim jej krótki bieg życia zakończył się,
miała radość z oglądania co najmniej osiemnaście
kobiet ochrzczonych w wyznaniu wiary w Chrystusa.
Umierając na gorączkę tyfusową, było to tym, co
unosiło ją ponad smutek opuszczenia swojego męża i
osierocenia swoich małych dzieci. Mąż Boleści
widział pracę w jej duszy, w tych, na których długo
czekał – a ona także była zadowolona. Nikt lepiej od
pana Taylora nie rozumiał kosztu jakim ta praca była
wykonywana. Nikt nie towarzyszył jej bardziej
niezawodną modlitwą.
„Nie potrafię powiedzieć ci jak radosne jest moje
serce (napisał do swojej matki pośród wielu
doświadczeń), gdy widzę dzieło rozprzestrzeniające
się i konsolidujące w najodleglejszych częściach
Chin. Jest to rzecz, dla której warto żyć i umrzeć”.
Po tym nastąpił szybki i cudowny rozwój. Jednak
doświadczeniem pana Taylora było to, że każdemu
postępowi, wzroście w mocy i błogosławieństwie,
towarzyszył odpowiedni okres cierpienia i próby. To
życie musiało podążać coraz bardziej w dół i w dół w
Bogu.
Czasami na zewnątrz mogło się wydawać, że praca
dokonywała się na fali sukcesu. Chwalebne kroki
wiary zostały przedsięwzięte, zostały otrzymane
chwalebne odpowiedzi na modlitwy. Ale wcześniejsze
przygotowanie serca i ciągłe dźwiganie ciężarów,
było znane tylko tym, którzy dzielili z nim trud z
zaplecza sceny.
Stał w milczeniu przed tak głębokim doświadczeniem
serca, takimi próbami wiary, takim wypróbowywaniem
duszy. Człowiek dany przez Boga, przygotowany, aby
przemierzać wszystkie Boże długości, przygotowany,
aby umrzeć w cichej, praktycznej rzeczywistości.
Przygotowany, aby być sługą swoich braci
(najmniejszym ze wszystkich i sługą wszystkich).
Przygotowany, aby wstawiać się za nimi w
nieustannych modlitwach. Nie tylko biorąc ich upadki
i słabości, lecz unosząc je w twórczej wierze i
miłości, która wznosi się na najwyższe poziomy. I
tylko w taki sposób, duchowy sukces jest możliwy.
Przed wyruszeniem naprzód, które tchnęło nowe życie
w pracę – kiedy kobiety misjonarki, po raz pierwszy
wyruszyły w głąb kraju – nastąpił okres intensywnego
i przedłużającego się cierpienia. Tyle razy życie
pana Taylora było w niebezpieczeństwie z powodu
poważnej choroby. A w roku, który nastąpił, kiedy
nowa linia działania była testowana i ustanowiona
przez Boże błogosławieństwo, Misja stawiała czoła
gwałtownym i skumulowanym cierpieniom. Pani Taylor
dotknęła głębokiej zasady kiedy pisała w tym czasie:
„Nie sądzisz, że jeżeli postanowimy, aby żadna
presja nie obrabowała nas ze społeczności z Panem,
będziemy mogli w każdej godzinie żyć triumfalnym
życiem, którego echo powróci do nas z każdej części
Misji. Odczuwałam to w ostatnich miesiącach, że w
całej naszej pracy najważniejsza jest ta, na górze
wstawiennictwa. Nasza wiara musi zdobyć zwycięstwo
dla współpracowników, których Bóg nam dał. Oni toczą
widoczną, a my musimy stoczyć niewidoczną bitwę. I
czy ośmielamy domagać się mniej, niż nieustannego
zwycięstwa, kiedy ono jest dla Niego, a my
przychodzimy w Jego imieniu?”
Ale okresy cierpienia według duchowego prawa zawsze
prowadzą do szerszego działania i błogosławieństwa.
Było tak na przykład, kiedy po rozstaniu się z panią
Taylor, która dłużej już nie mogła być poza krajem,
przywódca Misji wyruszył, aby spotkać się z
niektórymi młodszymi pracownikami.
„Ty przemierzasz Morze Śródziemne (pisał), wkrótce
zobaczysz Neapol, Ja czekam na parowiec do Wuczang.
Nie potrzebuję i nie potrafię powiedzieć ci, jak
bardzo mi ciebie brakuje, lecz Bóg sprawia, że
odczuwam, jakże bogaci jesteśmy w Jego obecności i
miłości... On pomaga mi radować się w wrogich nam
okolicznościach, w naszej biedzie, w naszych
odejściach od naszej Misji. Wszystkie te trudności
są tylko podłożem do zamanifestowania się Jego
łaski, mocy i miłości”.
„Jestem bardzo zajęty (kontynuuje z Wuczang kiedy
zaczęły się spotkania). Bóg daje nam szczęśliwy czas
wspólnej społeczności i umacnia nas w zasadach na
jakich działamy”.
To jedno krótkie zdanie, wzięte w powiązaniu z
kryzysem, do którego doszli, rzuca światło na dalszy
ciąg tych społeczności w Wuczang. Nieświadomie dla
młodych misjonarzy nadszedł kryzys i więcej zawisło
na szali, niż sam pan Taylor zdawał sobie sprawę. Po
latach modlitwy i cierpliwego, wytrwałego wysiłku,
została osiągnięta pozycja nieporównywalnych
możliwości.. Wewnętrzne Chiny leżały przed nimi
otworem. We wszystkich stacjach na dalekiej północy,
południu i zachodzie były potrzebne dni. Nie byłoby
żadnym postępem wycofanie się z pozycji wiary
zajętej na początku. Byłoby to patrzeniem raczej na
trudności, niż na żywego Boga. Prawda, fundusze były
niewielkie, ale tak było przez lata, a nowych
pracowników, którzy wyruszyli było niewielu. Łatwo
można byłoby powiedzieć: „Obecnie żadna dalsza
ekspansja nie jest możliwa”. Jednak nie wyruszenie
naprzód byłoby wypaczeniem i przeszkodą w pracy,
odrzuceniem możliwości danych przez Boga i w
niedługim czasie oznaczałoby zamknięcie stacji
otwartych wielkim kosztem.
To z pewnością nie mógłby być Jego sposób na
ewangelizację Wewnętrznych Chin.
Cóż zatem było celem tych dni wielkiego oczekiwania
na Boga? Był to krok wiary, aby poruszyć na jakiś
czas sympatię przyjaciół w kraju, która wydawała się
wątpliwa. Gdyż był to nie mniej nie więcej, apel do
Kościołów w kraju – później podpisany przez prawie
wszystkich członków Misji – aby zostało posłanych
siedemdziesięciu nowych pracowników w ciągu
następnych lat.
Wszystkich członków Misji było zaledwie stu, a
fundusze przez długi czas były ograniczone. Jednak
grupa z Wucuang była tak pewna prowadzenia Bożego, w
swojej zdecydowanej modlitwie i oczekiwaniu, że
jeden z nich wykrzyknął:
„Jeśli tylko moglibyśmy znowu spotkać się, aby mieć
wspólne zgromadzenie uwielbiające, kiedy ostatni z
siedemdziesięciu w końcu dotrze do Chin.”. Trzy lata
zostały uzgodnione, kiedy pierwszy rok z trzech lat,
w których spodziewano się siedemdziesięciu dobiegł
końca, stało się jasne, że w kraju pojawiły się
poważne obawy, co do apelu. W tym czasie pan Taylor
był w Chefu i czuł, że została położona mu na sercu
prośba do Pana, aby położył na tej sprawie swoją
pieczęć, tak aby nie mogła być ona niezrozumiała.
Było to jedno z tych codziennych zgromadzeń, gdzieś
około drugiego lutego i tych kilka osób, które
zostało zgromadzonych miało świadomość dużej
wolności w złożeniu tej prośby przed Panem.
„Wiedzieliśmy, że nasz Ojciec miłuje swoje dzieci i
ma w nich upodobanie i prosiliśmy Go z miłością, aby
miał w nas upodobanie, a także, aby zachęcił
niektórych nieśmiałych w kraju, przez któregoś ze
swych kosztownych sług, aby uczynili miejsce dla
szerszego błogosławieństwa, dla siebie, swojej
rodziny, poprzez poświęceniu się temu szczególnemu
celowi”.
Kilka dni później pan Taylor wypłynął do Anglii i
dopiero, gdy zatrzymał się w Aden, dowiedział się o
rezultacie. Żadne sprawozdanie z tego szczególnego
zgromadzenia modlitewnego nie zostało wysłane do
kraju. Ale na Pyrland Road przeżywali radość
otrzymania trzech tysięcy funtów ze słowami: „Proś
mnie, a ja dam tobie pogan za dziedzictwo i
najdalsze krańce ziemi za twoją posiadłość”. Nie
było to wszystko, dar został posłany w niezwykły
sposób, imiona pięciorga dzieci zostały dodane do
imion rodziców. Cóż mogłoby być bardziej
zachęcającego od dosłownie wysłuchanej modlitwy.
Tak samo było kilka lat później kiedy kolejny krok
naprzód został podjęty w wierze.
Bóg tak pobłogosławił wyruszenie siedemdziesięciu,
że Misja została podniesiona do nowego poziomu
wpływów w kraju. W czasie tych lat coś z
pionierskiego charakteru pracy, stało się znane.
„Oni otwierają kraj – napisał Aleksander Wyli z
Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego – I to jest to
czego my chcemy. Inne Misje wykonują dobrą pracę,
lecz oni nie wykonują tej pracy”. Tak więc kiedy
John McCarthy dotarł do Anglii po przejściu w
poprzek Chin ze Wschodu na Zachód, głosząc przez
całą drogę Chrystusa. Kiedy J. W. Stevenson i dr
Henry Soltau przybyli do kraju, pierwsi, którzy
weszli do Zachodnich Chin z Birmy idąc wzdłuż Jangcy
do Szanghaju. Kiedy oni spotkali się w Anglii z
panem Taylorem i z apelem o siedemdziesięciu nowych
pracowników, chrześcijańskie serca zostały głęboko
poruszone. Droga została przygotowana przez pełne
poświęcenia wysiłki szwagra pana Taylora, pana
Beniamina Broom-Halla, który przez siedem lat
reprezentował Misję w Londynie, i który wraz z żoną
założył swoją główną siedzibę w Pyrland Road,
centrum miłości i modlitwy. Ze zdolnością do
zawierania przyjaźni i sercem, które ogarniało cały
Kościół Boży, pan Broom-Hall, odkrył wiele
możliwości do złożenia świadectwa o Misji. Gdyż
ludzie byli chętni do słuchania, jak to co wydawało
się niemożliwe dokonuje się i jak bez apelu o
pieniądze, a nawet bez kolekty, wzrastająca praca
była podtrzymywana.
”Jeżeli jeszcze nie jesteś martwy (brzmiało
czarujące oznajmienie dziecka z Cambridge, dla
którego Hudson Taylor był codziennym hasłem),
chciałem posłać ci pieniądze, które zaoszczędziłem,
aby dopomóc małym chłopcom i dziewczynkom z Chin
kochać Jezusa”.
„Czy zechciałby być pan tak uprzejmy (nalegał Canon
Wilberforce z Southampton) i poczytać Biblię w moim
domu dla około sześćdziesięciu osób... I spędzić
wieczór z nami? Proszę o okazanie nam przychylności
w imię Mistrza”.
„Przesyłam wiele zapewnień o miłości w Panu (pisał
Lord Redstock z kontynentu). Jesteś wielką pomocą
dla nas w Anglii, wzmacniając naszą wiarę”.
Od dr Anderw Bonara nadeszło sto funtów przekazanych
przez nieznanego prezbiteriańskiego przyjaciela,
„Który troszczył się o kraj Sinin”. Spurgeon posłał
swoje charakterystyczne zaproszenie do Kościoła w
Tabernacle, a panna Macpherson do Betham Green.
„Moje serce jest nadal w chwalebnej pracy (pisał pan
Berger, przesyłając również czek na pięćset funtów).
Z całego serca przyłączam się w modlitwie o
siedemdziesięciu więcej pracowników – ale nie
zatrzymuj się na siedemdziesięciu. Z pewnością
zobaczymy większe rzeczy niż te jeżeli będziemy
wypróżnieni ze swojego ja, szukając jedynie chwały
Bożej i zbawienia dusz”.
I wiara pana Bergera była usprawiedliwiona: „Z
pewnością zobaczymy większe rzeczy niż te”. I
siedemdziesięciu, kiedy Bóg ich dał, okazało się
obfitą odpowiedzią na modlitwę. Zanim ostatnia grupa
odpłynęła, zostali pochwyceni, przez dobrze znaną
„Grupę Cambridge”, której uświęcone świadectwo,
zanim opuścili Anglię, rozpowszechniło się na
Brytyjskich Uniwersytetach. A potem ten głęboki
duchowy ruch, dotarł do krańców ziemi. Była to
wzrastająca fala duchowego błogosławieństwa i nowy
wydawca pana Taylora znalazł czas, aby opublikować
„Duchową potrzebę i żądanie Chin”, jako pogłębione i
rozszerzone dzieło.
Zanim grupa z Cambridge mogła wypłynąć zostali
powstrzymani przez przebudzenie w centrach
uniwersyteckich. Pan Taylor wyruszył pierwszy do
Chin, tracąc końcowe pożegnalne spotkanie w Exter
Hall. Nie można sobie wyobrazić większego kontrastu,
jaki miał miejsce pomiędzy rozentuzjazmowanym
wielkim zgromadzeniem, za którym stały wszystkie
Misje, a pojedynczym człowiekiem, samotnym na swoich
kolanach, dzień po dniu w kabinie statku, który
wiózł go z powrotem do surowej rzeczywistości i
walki. „Unoszona na wielkiej fali gorącego
entuzjazmu”, jak to wyraził sekretarz wydawniczy
Kościelnego Towarzystwa Misyjnego, praca wkroczyła w
nowe miejsce sympatii ludu Pana. „Misja stała się
popularna”, pan Broom-Hall pisał nie bez troski.
Lecz daleko w Chinach Hudson Taylor musiał stawiać
czoła innej stronie doświadczenia.
„Wkrótce będziemy w pośrodku bitwy (pisał z Morza
Chińskiego), lecz Pan nasz Bóg w pośroku jest
potężny, tak więc będziemy ufać i nie będziemy się
bać. On zbawi, będzie ratował nas zawsze i
wszędzie”.
I znowu kilka miesięcy później:
„Ciało i krew często zawodzą, Niech zawodzą! On nie
zawodzi. Módl się wiele, módl się ciągle, gdyż
szatan szaleje przeciwko nam...”
„Jest wiele ucisku. Twoja nieobecność jest wielką i
zawsze obecną próbą, a tu jest ciągle zwyczajny i
wyjątkowy konflikt. Ale zachęty są tak cudowne –
żadne i inne słowo nie przybliży prawdy, a połowa z
nich nie może być wyrażona w piśmie. Nikt nie mógł
marzyć o potężnej pracy postępującej w związku z
naszą Misją. Inne misje bez wątpienia także są
wielce używane. Spodziewam się cudownego roku”. I
cudowny rok nadszedł (1886) prowadzący do następnych
ruchów naprzód wraz z niezwykłymi odpowiedziami na
modlitwę o czym wspomina powyższe.
Pan Taylor spędził kilka miesięcy w głębi kraju,
wizytując okręgi, w których zostało umieszczonych
wielu nowych pracowników. Podróżował przez Szansi,
odbywając konferencje, które zostały opisane w małej
kosztownej książeczce, zatytułowanej: „Dni
błogosławieństwa”. Cicha moc jego życia i
świadectwo, otwierały przed młodszymi pracownikami,
głębokie rzeczy Boże. To były prawdziwe, dni
błogosławieństwa, szczególnie w dystrykcie pastora
Hsi, kiedy pan Taylor spotkał nawróconego uczonego
po raz pierwszy. Cudowną rzeczą było oglądanie ich
wzajemnej miłości i szacunku, kiedy wspólnie
omawiali przyszłość pracy.
„W tym czasie wszyscy mieliśmy wizję, wspomina pan
Stevenson, który był z nimi – Te dni były dniami
nieba na ziemi. Nic nie wydawało się trudne.”.
Podążając w dół rzeki Han, na ostatnim etapie jego
podróży, było całkiem naturalne dla pana Taylora,
zaopiekowanie się małą pięcioletnią dziewczynką,
której rodzice misjonarze stwierdzili, że tylko
zmiana klimatu, pobyt na wybrzeżu, może uratować
życie dziecka. W grupie nie było kobiety i oni
wiedzieli, że przez miesiąc lub sześć tygodni nikt
nie będzie się troszczył o małą Annie, za wyjątkiem
dyrektora Misji. Lecz byli więcej niż
usatysfakcjonowani.
„Mój mały bagaż okazał się cudowny (pisał z łodzi).
Przytula się słodko do mnie. I rozkoszą jest czucie
małych ramion wokół szyi, jeszcze raz”.
Przy końcu roku, prosto z podróży pan Taylor przybył
na pierwsze spotkanie Chińskiej Rady Misji. Nowo
wyznaczeni superintendenci prowincji zebrali się w
Anking, włączając pana Stevensona i pana McCarthy.
Cały tydzień został oddany na modlitwę i post tak,
aby z przygotowanymi sercami mogli stawić czoła
ważnym zadaniom przed nimi. Z mądrością wyniesioną z
dwudziestoletniego doświadczenia jako dyrektora
pracy, pan Taylor szukał sposobu na mądrą i pomocną
organizację, mając na względzie dalszy postęp. Ale
nawet on został poruszony przez sugestię, która
wyrosła z konferencji, że nagle potrzebnych jest stu
nowych pracowników. Sytuacja była rozważana bardzo
ostrożnie i pan Taylor w końcu musiał się zgodzić,
że z pięćdziesięcioma centralnymi stacjami i z
Chinami otwartymi przed nimi od krańca do krańca,
stu nowych pracowników będzie ciągle zbyt mało, jak
na spodziewany rozwój. Pan Stevenson w tym czasie,
zastępca dyrektora, był pełen wiary i zachęty,
wysłał małą notatkę, wyjaśniającą sytuacje, do
wszystkich członków Misji i zatelegrafował do
Londynu, za zgodą pana Taylora – „Modlimy się o stu
nowych pracowników w 1887r.”.
Cóż to za poruszenie wywołało w kraju? Stu nowych
rekrutów dla Chin w jednym roku? Żadna istniejąca
Misja nawet nie marzyła o wysłaniu posiłków na taką
skalę. Wtedy wewnętrzna Misja Chin liczyła stu
dziewięćdziesięciu członków, a modlitwa o ponad
pięćdziesięcioprocentowy wzrost w ciągu następnych
dwunastu miesięcy zatykała dech w piersiach ludziom!
Ale tylko raz pan Taylor przybył do kraju, „mocny w
wierze, oddający chwałę Bogu”, wniósł on duchowe
pokrzepienie, które wkrótce było odczuwane w całej
społeczności Misyjnej. Ta trójzałożeniowa modlitwa,
którą modlili się w Chinach, została pochwycona
przez niezliczone serca ufających, że Bóg da stu
nowych pracowników, tych według wyboru. Że dostarczy
pięćdziesiąt tysięcy dolarów dodatkowego potrzebnego
przychodu, bez żadnego uczynionego apelu lub
kolekty. I że pieniądze nadejdą w znacznych sumach,
aby utrzymać korespondencję,, praktyczny punkt
małego personelu biurowego.
I co wydarzyło się w 1887r? Sześćset mężczyzn i
kobiet oddało się Misji w tym roku, z których
wybrano, wyekwipowano i wysłano sto dwie osoby. Nie
pięćdziesiąt ale pięćdziesiąt tysięcy dolarów
otrzymano w rzeczywistości bez proszenia i tak oto
wszelka potrzeba była zaspokojona. I jak wiele
listów musiało być napisanych i pokwitowań wydanych,
aby potwierdzić odbiór tak znacznej sumy? Tylko
dwanaście darów złożyło się na nią nie wiele przy
tym przydając pracy personelowi biurowemu,
obciążonego do granic możliwości w inny sposób. A
przede wszystkim wiara była wzmocniona, a serca
poruszone nowymi i głębszymi tęsknotami,
gdziekolwiek opowieść o „stu”, stawała się znana.
Nieoczekiwany rezultat przyniosła wizyta w Londynie
młodego amerykańskiego bisnessmena, który był także
ewangelistą, i miał położone na sercu, aby zaprosić
pana Taylora do przybycia do Stanów. Pan Henry W.
Forst był tak pewien, że jego wizyta w Anglii, w tym
celu, była pod Bożym prowadzeniem, że rozczarowanie,
gdy pan Taylor nie dał mu odpowiedzi, było dla niego
przygniatające. Zbliżywszy się do Wewnętrznej Misji
Chin, przez wszystko, co widział i słyszał, a do
pana Taylora w szczególności, był w wielkim
zakłopotaniu, kiedy powrócił do Nowego Jorku,
czując, że jego misja była daremna. Ale Boża praca w
tej sprawie dopiero się zaczęła. Pan Taylor przybył
do Ameryki następnego lata (1888r.) i był serdecznie
przyjęty przez D.C. Moodego i innych przywódców
Biblijnej Konferencji w Niagara. Tam i w Northfield
miał miejsce zadziwiający rozwój odpowiedzi na
modlitwy – głównie modlitwy, które wyszły z serca,
które znało takie rozczarowania i teraz radowało się
oglądając rękę Bożą działającą daleko poza to, o co
prosił lub myślał. Gdyż kiedy pan Taylor dotarł trzy
miesiące później do Chin, nie dotarł tam sam.
Czternastu młodych mężczyzn i kobiet towarzyszyło
mu, kosztowny dar Boży dla Misji z tego wielkiego
kontynentu. Były reprezentowane różne denominacje,
zarówno ze Stanów jak i Kanady. A dary i modlitwy
tak nieoczekiwanie wywołane, były tylko początkiem
stałego strumienia, który od tamtej pory popłynął w
kierunku Chin. Zainteresowanie było tak wielkie, że
musiała zostać utworzona Północno Amerykańska Rada.
Z niemałym poświęceniem dla siebie i swojej rodziny,
pan Henry Forst, którego Bóg użył, aby to wszystko
się wydarzyło, podjął się reprezentowania Misji i
kierowania jej pracą w Północnej Ameryce. Był to
jeden z najbardziej owocnych postępów, dla którego
Pan poprowadził w powiązaniu ze służbą pana Taylora.
A on napełniony nową wiarą i zachętą wyruszył na
spotkanie wszystkiego, co z tego wynikało.
Został podjęty wielki krok naprzód i od tego czasu
Wewnętrzna Misja Chin, która zawsze była
międzywyznaniowa, stała się międzynarodową. Panu
Taylorowi pozostało jeszcze dwanaście lat aktywnego
życia i były to lata ogólnoświatowej służby. Wizyta
w Skandynawii otworzyła przed nim gorące serca
Szwedzkich i Norweskich chrześcijan. Niemcy posłały
oddany kontyngent do pracy w powiązaniu z Misją.
Australia i Nowa Zelandia powitały pana Taylora, jak
kogoś długo znanego i kochanego, a Chińska Rada w
Szanghaju, stała cię centrum o wiele większej
organizacji, niż jej założyciel sobie wyobrażał.
Duchowa rzeka tamtych lat była najlepsza, były to te
same strumienie błogosławieństwa, tylko teraz
docierające do krańców ziemi w powiązaniu z tą
pracą. Wrażenia episkopalnego duchownego, który
gościł pana Taylora w Melbourne są bardzo
interesujące.
„Był on obiektem lekcji w cichości. Wyciągnął z
niebiańskiego banku każde ćwierć pensa swojego
codziennego przychodu – „Mój pokój daję wam”. To co
nie poruszało Zbawiciela i nie wiało Jego Duchem,
nie poruszało nim. Łagodne usposobienie Pana Jezusa
odnośnie jakiejkolwiek sprawy w jej najbardziej
krytycznym momencie, było jego idealną i praktyczną
własnością. Nic nie wiedział o pośpiechu, pogoni,
drżeniu nerwów i ducha. On wiedział, że jest pokój
przekraczający wszelkie zrozumienie, i że nie może
się bez niego obejść...”
„Ja jestem w biurze, a pan w bawialni – powiedział w
końcu do pana Taylora. Pan jest zajęty milionami, a
ja dziesiątkami. Pańskie listy są znacząco ważne,
moje porównywalnie tylko na małą chwilę. Ja jestem
zatroskany i przygnębiony, podczas gdy pan jest
zawsze spokojny. Proszę mi powiedzieć, co czyni
różnicę?” „Mój drogi McCarthy – odpowiedział –
Pokój, o którym pan mówi jest w moim wypadku więcej
niż rozkosznym przywilejem, jest koniecznością.
Prawdopodobnie nie mógłbym wykonać tej pracy, którą
czynię, bez pokoju Bożego „który przekracza wszelkie
zrozumienie, strzegąc mojego serca i myśli”.
To było moim głównym doświadczeniem z panem
Taylorem. Czy jesteś w pośpiechu, straciłeś głowę i
jesteś przygnębiony? Spójrz! Zobacz człowieka w
chwale! Niech oblicze Jezusa zajaśnieje nad tobą –
cudowne oblicze Pana Jezusa Chrystusa. Czy jest On
zatroskany i przygnębiony? Nie ma żadnego
zatroskania na Jego czole, najmniejszego cienia
niepokoju. Jednak sprawy są Jego, tak bardzo jak
twoje.
Nauka Keswick, jak ją nazywają, nie była nowa dla
mnie. Otrzymałem te chwalebne prawdy i głosiłem je
innym. Ale tutaj było rzeczywiste utożsamienie
„Keswick nauki”, w takim stopniu, w jakim nigdy nie
spodziewałem się ujrzeć. To wywarło na mnie wielkie
wrażenie. Oto tu był człowiek mający prawie
sześćdziesiąt lat, dźwigający ogromne ciężary, a
jednak całkowicie spokojny i niezaspokojony. Och,
stosy listów! Każdy z nich mógł zawierać wieści o
śmierci, braku funduszy, zamieszkach i poważnych
kłopotach. Jednak wszystkie były otwierane, czytane
i otrzymywały odpowiedź z tym samym spokojem.
Chrystus, oto powód jego pokoju, jego moc dla
wyciszenia. Mieszkając w Chrystusie czerpał z Jego
istoty i źródeł w pośrodku i w odniesieniu do spraw,
które rozważał. I czynił to przez postawę wiary,
zarówno prostej jak i nieustannej.
Jednak był on czarująco wolny i naturalny. Nie
potrafię znaleźć słów, aby to opisać, za wyjątkiem
wyrażenia z Pisma „w Bogu”. On był przez cały czas w
Bogu, a Bóg w nim. Było to prawdziwe mieszkanie z
Ewangelii Jana 15 rozdziału. Lecz jakaż to była
postawa, która to podkreślała. Miał w odniesieniu do
Chrystusa najobfitsze doświadczenie z Pieśni nad
Pieśniami. Była to cudowna kulminacja – siły i
czułości tego, który pośród surowych zajęć,
podobnych do tych, które ma sędzia na swojej ławie,
wniósł do swojego serca światło i miłość Ojczyzny.
I poprzez to wszystko wizja i duchowe przynaglenie
wcześniejszych lat pozostało niezmienione. W istocie
poczucie odpowiedzialności, aby być posłusznym
ostatniemu przykazaniu Pana Jezusa Chrystusa tak
wzrosło, aż doszedł do lepszego zrozumienia
wielkiego posłannictwa.
„Wyznaję ze wstydem (pisał w 1889r.), że to pytanie,
co naprawdę Pan miał na myśli przez swoje kazanie
„głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”, nigdy
przeze mnie nie zostało postawione. Przez wiele lat
trudziłem się, tak jak wielu innych, aby nieść
Ewangelię na odległe tereny. Pracowałem nad planami
dotarcia, do każdej niezewangelizowanej prowincji i
wielu mniejszych obszarów Chin, nie zdając sobie
sprawy z jasnego znaczenia słów Zbawiciela
„wszelkiemu stworzeniu?” Całkowita liczba
protestanckich wiernych w Chinach wynosi tylko 40
tysięcy. Podwoiwszy lub potroiwszy tę liczbę,
wyłączając sympatyków i zakładając, że każdy z nich
będzie posłańcem światła do ośmiu ludzi ze swego
ludu, to nawet wtedy dotrze się do jednego miliona.
„Każdemu stworzeniu”, słowa płonęły w głębi jego
duszy. Lecz jak daleki był Kościół, jak daleki był
on sam od wzięcia ich dosłownie, jako zamierzonego
sposobu działania.
„Jak zamierzamy potraktować Pana Jezusa Chrystusa
(pisał pod wpływem głębokiego przekonania) w
odniesieniu do tego ostatniego polecenia? Czy
zdecydowanie podkreślamy tytuł „Pan”, jako stosujący
się do Niego? Czy zakładamy, że jesteśmy całkiem
chętni, aby rozpoznać Go jako naszego Zbawiciela, co
do kary za grzech, lecz nie jesteśmy przygotowani,
aby uznać siebie za „nabytych za cenę” lub Chrystusa
jako mającego prawo domagać się niekwestionowanego
posłuszeństwa? Jakże niewielu z ludu Bożego
praktycznie rozpoznało tą prawdę, że Chrystus jest
albo Panem wszystkiego albo nie jest Panem wcale!
Jeżeli my możemy sądzić Boże Słowo zamiast być
sądzonymi przez nie, jeżeli możemy Bogu dawać tyle
ile chcemy, wtedy to my jesteśmy panami, a On naszym
dłużnikiem, który ma być wdzięczny za naszą
jałmużnę, za nasze ulegnięcie Jego życzeniom.
Jeżeli z drugiej strony, jest On Panem, traktujmy Go
jako takiego. „Dlaczego wołacie do Mnie Panie, a nie
czynicie rzeczy, które Ja mówię?”
Tak więc całkowicie nieoczekiwanie Hudson Taylor
doszedł do szerszego spojrzenia na cel swojego
życia, cel, który dominował w ostatnich latach jego
aktywnej służby. Nic prócz zdecydowanego i
systematycznego wysiłku czynienia tego, co Mistrz
rozkazał. Niesienie radosnej nowiny o Jego
odkupieńczej miłości do każdego mężczyzny, kobiety i
dziecka poprzez całe Chiny. Nie uważał, że
Wewnętrzna Misja Chin dokona tego wszystkiego. Ale
cieszył się, że przy właściwym podziale pola
misyjnego, misyjne siły Kościoła były w stanie
wykonać to zadanie.
************************
Tego jednak nie miał za swoich dni zobaczyć. Wraz z
chęcią do współpracy z Misją, początek został
uczyniony w Kiangsi i plany dojrzewały do dalszego
postępu w głąb pola. Lecz z Bożej opatrzności
najpierw nadszedł głęboki chrzest cierpienia.
Szaleństwo Bokserów z 1900r. rozpowszechniało się po
kraju i Wewnętrzna Misja była bardziej niż
jakakolwiek inna wystawiona na jej furię. Pan Taylor
właśnie dotarł do Anglii po poważnym załamaniu się
stanu jego zdrowia. Będąc pod wpływem troski, którą
z trudnością mógł zrozumieć, pani Taylor przekonała
go, aby udał się do cichej miejscowości w
Szwajcarii, gdzie odzyskał zdrowie kilka lat
wcześniej.
I tam dotarł cios, telegram za telegramem
przychodził, opowiadając o zamieszkach, pracownikach
uciekających ze stacji do stacji Misji. Aż w końcu
jego serce, które tak długo podtrzymywało tych
ukochanych pracowników przez Panem, nie mogło dłużej
już więcej, wytrzymać i niemal przestało bić. Ale
dzięki ochronie odległej doliny, gdzie wieści,
chociaż w części były trzymane z dala od niego,
Hudson Taylor mógł być sam pośród tych, którzy swoje
życie kładli z powodu Chrystusa w tym rozszerzającym
się horrorze tego lata.
**************************
Kryzys Bokserów minął i ciche słowa siwego pastora
Shansi okazały się prawdziwe:
„Królestwa mogą zginąć” – powiedział niemal swym
ostatnim tchnieniem – lecz Kościół Chrystusa nigdy
nie może być zniszczony”. W tej ufności on i setki
innych Chińskich Chrześcijan przypieczętowali swoje
świadectwo, swoją krwią. I w tej ufności wierni
świadkowie, którzy zostali oszczędzeni, zaczęli
ponowne dzieło.
Pan D.E. Hoste, którego pan Taylor naznaczył na
swego następcę, tak mądrze zajął się sytuacją, że
wrogowie zostali zamienieni w przyjaciół. A Chińskie
władze nie ociągały się z wyrażeniem swojego uznania
dla dosłownego niesienia przykazań Chrystusa, które
znaczyły więcej z ich punktu widzenia, niż wszystkie
głoszenia, które były wcześniej.
A pan Taylor dożył zobaczenia nowego dnia możliwości
otwierających się w Chinach. Dożył, aby wrócić do
kraju swojej miłości i modlitw. Powrócił jednak sam.
Umiłowana towarzyszka wielu lat, która tak
rozjaśniła końcowe lata wspólnej pielgrzymki
spoczywa ponad miejscowością Vevey przy jeziorze
Genewskim, gdzie mieli swój ostatni dom, ze swoim
synem i synową (piszącymi to właśnie). Jeszcze raz
zwrócił swoją twarz w stronę Chin, i w wieku
siedemdziesięciu trzech lat odbył jedną z
najbardziej znaczących podróży swojego życia.
Jakże chrześcijanie kochali i szanowali go, kiedy
mijał stację za stacją. Wszędzie był witany jako
„Dobroczyńca Chin”, ten przez, którego ewangelia
dotarła do tych wewnętrznych prowincji! Po podróży w
górę Jangcy do Hankow i spędzeniu kilku tygodni w
północnej prowincji Honam, pan Taylor został
posilony, aby podjąć jeszcze jedną podróż. Pierwsza
z dziesięciu niezewangelizowanych prowincji, do
której weszli pionierzy Wewnętrznej Misji Chin z
powodu odległości, była najtrudniejsza do dotarcia.
Adam Dorward po ponad ośmiu latach trudów i
cierpienia, bezdomny, prześladowany, uciekający
przed zamieszkami, umarł w końcu samotnie. Radował
się oddając swoje życie w nadziei rezultatów, które
widzimy dzisiaj. Przez ponad trzydzieści lat, pan
Taylor nosił tą prowincję w swoim sercu, w
modlitwie. Należało zatem, aby ostatnia, obfita
radość, która dotarła do niego, była przyniesiona
przez pełne miłości przywitanie nawróconych w Hunan.
Chrześcijanie z zapałem zgromadzili się w stolicy
prowincji i w domu dr Franka Kellera – pierwszego,
który otrzymał stałą siedzibę w tej prowincji –
oczekując niedzielnego nabożeństwa z umiłowanym
przywódcą, o którym tak wiele słyszeli. Ci, którzy
przybyli wystarczająco wcześnie spotkali się w
sobotę kiedy również misjonarze w mieście oczekiwali
przyjęcia zaplanowanego przez państwo Kellerów.
********************
Jednak wieczorem nadeszło wezwanie. Nie była to
ciężka śmierć, raczej radosne, gładkie wejście do
wiecznego życia.
„Mój ojcze, mój ojcze, powozie Izraela i jego
konnico”.
A pokój wydawał się być wypełniony niewypowiedzianym
pokojem.
Rozdział 18
Powiedział mi o rzece jasnej zorzy
Co do mnie od Niego płynąc faluje
Bym mógł być dla Jego własnej rozkoszy
Czystym drzewem, które owocuje.
Kiedy pan Taylor został pochwycony z serca Chin –
przechodząc w jednej bezbolesnej chwili do obecności
Pana, którego miłował – uczucie niepewności
pochwyciło wiele serc. Co się teraz stanie z Misją?
- brzmiało niewypowiedziane pytanie. Hudson Taylor
był człowiekiem tak niezwykłej wiary! Wszystko było
w porządku, kiedy żył i modlił się. Ale teraz? – ta
myśl była naturalna. Jednak lata udowodniły, że
chociaż ojciec i kochany przywódca pracy odszedł to
Bóg, w którym była cała jego ufność pozostaje.
Linijki w nagłówku tego rozdziału były drogie dla
pana Taylora i wyrażają istotę jego duchowego
sekretu:
„To jest bardzo proste (pisał), bo czyż On nie
zasadził nas przy rzece żywej wody, abyśmy mogli być
dla Jego rozkoszy, czyści i owocujący dla Jego
ludu?”
Bóg był pierwszy w życiu Hudsona Taylora – nie
praca, potrzeby Chin czy Misji, i nie jego własne
doświadczenia. Wiedział, że obietnica była
prawdziwa: „Rozkoszuj się w Panu, a On da pragnienie
twego serca”. Czyż ta obietnica jest mniej prawdziwa
dla nas dzisiaj?
Niech doświadczenie jednego z przywódców Misji
wystarczy za wiele przykładów.
„Praca ciągle wzrasta (pisała panna Soltau) i gdyby
nie świadomość Chrystusa jako mojego życia, godzina
za godziną, nie mogłabym pójść dalej. Lecz On uczy
mnie chwalebnych lekcji o Swojej wystarczalności i
każdego dnia jestem niesiona naprzód, bez żadnego
uczucia, zmagania się lub lęku przed upadkiem”.
Potoki ciągle płyną, było to zawarte w doświadczeniu
ciągle rozrastającej się Misji! Główne fakty, co do
rozwoju w ostatnich trzydziestu latach są podane w
dodatku i są to cudowne fakty. Tutaj jednak
odniesiemy się – będziemy posuwać się od przeszłości
do teraźniejszości – do praktycznej strony duchowego
życia Hudsona Taylora. On wiedział, że jedna myśl
wyrażona przez jeden głęboki werset z rzeczy Bożych
jest prawdziwy: „Bóg nie daje nam przezwyciężającego
życia, Bóg daje nam życie kiedy zwyciężamy”. Dla
niego tajemnica zwyciężania leżała w codziennej, w
każdej godzinie społeczności z Bogiem. A to,
stwierdził, może być jedynie podtrzymywane przez
tajemnicę modlitwy i karmienia się Słowem Bożym,
przez które Bóg objawia Samego Siebie oczekującym
duszom. Nie było łatwe dla pana Taylora przy
ciągłych zmianach w jego życiu, znaleźć czas na
modlitwę i studiowanie Biblii, ale wiedział, że było
to życiową koniecznością. Piszący to, dobrze pamięta
wspólne z nim podróżowanie miesiąc za miesiącem po
północnych Chinach. Często powozem i rikszą,
spędzając noce w najbiedniejszych gospodach. Często
z jednym tylko dużym pokojem zarówno dla kulisów jak
i podróżnych. Mogli odgrodzić jeden róg pokoju dla
swego ojca a drugi dla siebie, pewnym rodzajem
kurtyny. I wtedy kiedy w końcu sen przyniósł trochę
spokoju, słyszeli trzask zapałki i widzieli płomień
świecy, który mówił im, że pan Taylor, jakkolwiek
zmęczony pochylał się nad małą Biblią w dwóch
tomach, którą miał zawsze pod ręką. Od drugiej do
czwartej rano był to czas, który zazwyczaj poświęcał
na modlitwę, czas kiedy był pewny tego, że nie
niepokojony może oczekiwać na Boga. Ten płomyk
znaczył więcej dla nich, niż to, co czytali lub
słyszeli o tajemnicy modlitwy. Oznaczał
rzeczywistość, nie głoszenie lecz praktykę.
Najtrudniejszą częścią misjonarskiej kariery jaką
odkrył pan Taylor, było utrzymywanie regularnego
studium Biblijnego w modlitwie. „Szatan zawsze
znajdzie ci coś do zrobienia – mawiał – kiedy tym
masz się zająć, nawet jeżeli jest to strojenie
okna”. W pełni przyswoił sobie te ważkie słowa.
„Znajdź czas, daj Bogu czas, aby się objawił tobie,
znajdź sobie czas, aby być milczącym i cichym przed
Nim, oczekując, aż otrzymasz Jego Ducha, zapewnienie
o Jego obecności z tobą, Jego mocy działającej w
tobie. Znajdź czas, aby czytać Jego Słowo. Kiedy
jesteś w Jego obecności abyś z Niego mógł poznać o
co cię Bóg prosi i co ci obiecuje. Niech słowo
stworzy wokół ciebie, wewnątrz ciebie, świętą
atmosferę, święte niebiańskie światło, w którym
twoja dusza będzie odświeżona i wzmocniona, dla
pracy codziennego życia”.
To właśnie dlatego, że to czynił, życie Hudsona
Taylora było pełne radości i mocy poprzez Bożą
łaskę. Kiedy w wieku ponad siedemdziesięciu lat,
zatrzymał się z Biblią w ręku, kiedy przemierzał
pokój w swym domu w Lozannie, powiedział do jednego
ze swoich dzieci: „Właśnie dzisiaj skończyłem
czytanie całej Biblii, czterdziesty raz w ciągu
czterdziestu lat. I nie tylko ją czytał, on nią żył.
Hudson Taylor nie zatrzymał się przed żadną ofiarą w
naśladowaniu Chrystusa. Potrzebny jest człowiek
miłujący krzyż – napisał w pośrodku swoich wysiłków
w Chinach. I gdyby mógł przemówić do nas dzisiaj to
czyż nie byłoby to wezwanie nas do najwznioślejszej
ambicji ze wszystkich – „abym mógł poznać Go (Tego,
którego my również najbardziej miłujemy) i moc Jego
zmartwychwstania i społeczność Jego cierpień”. Czy
możemy znowu posłuchać tonu jego cichego głosu gdy
mówi:
„Jest w was potrzeba oddania samych siebie za życie
świata? Łatwe nie zapierające się siebie życie,
nigdy nie będzie miało mocy. Przynoszenie owocu
powoduje niesienie krzyża. Nie ma dwóch Chrystusów –
jednego dla łatwo żyjących chrześcijan i drugiego -
cierpiącego, zmagającego się dla wyjątkowych
wierzących. Jest tylko jeden Chrystus. Czy jesteś
gotów, aby przebywać z Nim i w ten sposób przynosić
wiele owocu?”
Dodatek
Kiedy pan Hudson Taylor oddał przywództwo Misji w
1900 roku, pięć lat przed odwołaniem do Ojczyzny w
Niebie, Wewnętrzna Misja Chin liczyła 750
misjonarzy. Dzisiaj (1932r) liczy 1285 członków.
Wpływy w czasie gdy pan Taylor kierował pracą,
podtrzymywał ją swoimi modlitwami, dochodziły do
milionów dolarów, nie proszonych od nikogo za
wyjątkiem Boga – było to co najmniej 4 miliony
dolarów. Całkowity wpływ od 1900 roku wynosił 20
milionów dolarów, nie proszonych od nikogo za
wyjątkiem Boga. Bez żadnych długów. Siedmset
Chińskich pracowników było związanych z Misją, hojna
odpowiedź na modlitwę pana Taylora, a liczba
nawróconych, ochrzczonych wynosiła 13 tys. Dzisiaj
jest od 3 do 4 tys. Chińskich pracowników związanych
z Wewnętrzną Misją Chin, a liczba ochrzczonych od
1900r, wynosi 100 tys. „Nie nam, o Panie, ale
Twojemu imieniowi daj chwałę”.
Pan Taylor był wyjątkową osobą w odniesieniu do
pracy, której był zarówno założycielem jak i
dyrektorem, w tym znaczeniu nikt nie mógł zająć jego
miejsca. Jednak w przywódcy, którego Bóg powołał,
aby poszedł za Nim został wzbudzony nie mniej
unikalny dar. Przejmując obowiązki, które znacznie
urosły od 1900r. pan D.E. Hoste, był podtrzymywany w
życiu modlitwy, które jest błogosławieństwem Misji,
w czasie gdy pod jego przywództwem praca postępowała
poprzez lata burz i ucisków, stale z mocy w moc.
Prawda, były okresy przygnębiających prób i
wyraźnego cofania się. Kiedy w Chinach wybuchła
rewolucja i Chiny niemal w ciągu jednej nocy stały
się republiką, panowanie terroru zwyciężyło w
pewnych dystryktach i Misja jeszcze raz została
wezwana, aby dołożyć do swego rejestru męczeństwa. W
mieście Sian, dawnej stolicy cesarstwa, pani Bukman
i sześcioro dzieci z misjonarskich rodzin zostało
zabitych przez wyjęty z pod prawa motłoch, a także
pan Vatne, który próbował ich bronić. Nie mało
misjonarzy zostało zmuszonych do opuszczenia swoich
stacji, aby udać się do miejsc większego
bezpieczeństwa. Inni, którzy pozostali mogli chronić
wielu przerażonych ludzi wokół siebie, szczególnie
kobiety, które uciekły do domów misyjnych szukając
schronienia. W tych dniach zostały dostarczone
kosztowne możliwości zarówno do życia jak i
głoszenia Ewangelii, a przyjazne uczucia wobec
misjonarzy w głębi kraju były bardzo znaczące.
Wraz z rozpowszechniającym się bezprawiem, a także
okrutnym bandytyzmem, jak też zorganizowanej
agitacji pośród studentów, zarówno misjonarze, jak i
chińscy chrześcijanie musieli stawić czoła wielkiemu
i wzrastającemu niebezpieczeństwu. Zadziwiającą
jednak rzeczą było to, że te zmiany tak zdumiewające
mogły mieć miejsce bez większego przelewu krwi i
zamieszania. Starzy Manrowie rozproszeni wszędzie,
sięgali z gorącym zapałem po lepsze rzeczy, a Chiny
w swojej bezradności wpadały w ręce złodziei.
Rozpaczliwe rady komunizmu i bolszewizmu zwyciężyły
w wielu miejscach przyczyniając się do
niewypowiedzianego wzrostu istniejącego zła, a
później niepohamowana agresja sąsiednich mocarstw
jeszcze bardziej wpłynęła na tragedię sytuacji.
„Kiedy bracia opadają, mówi stare chińskie
przysłowie, wtedy obcy mają możliwość, aby
skorzystać na tym”. I jeszcze, „aby doprowadzić
rzecz do pełni i sto lat jest niewystarczające, aby
zniszczyć, jeden dzień jest aż nadto wystarczający”.
Jednak w pośrodku tego wszystkiego, chroniąca dłoń
Boża, była nad pracą. Także postęp w związku z
programem Wewnętrznej Misji Chin był stały. Fakt, że
praca jest raczej ewangelizacyjna, niż
instytucjonalna, tłumaczy przyjaźń ludzi i ich
gotowość słuchania rad Ewangelii. Nigdy nie było
takich możliwości, jak dzisiaj, aby sprzedawać
chrześcijańską literaturę i świadczyć miłującym
sercom o zbawiającej mocy Chrystusa. „Uzdrowienie
Jego tkanej szaty”, jest uzdrowieniem serc, które
zwracają się do Niego po życie i nadzieję pośrodku
stanu rozpaczy. W takiej godzinie nie jest to czas
na ograniczenia i to w misjonarskim przedsięwzięciu
musi być jawne dla wszystkich, którzy spoglądają na
Boga, dla tych, którzy patrzą raczej w górę, niż na
okoliczności. To jest to, co wezwało Wewnętrzną
Misję Chin ostatnimi laty od polityki oczekiwania do
chwalebnego pójścia naprzód, zgodnie z linią
ostatniej i największej wizji pana Taylora. W
odniesieniu do najświeższego zrozumienia, jasnego
zrozumienia, wyraźnego posłania Pana jakie dotarło
do niego: „Głoście ewangelię wszelkiemu stworzeniu”.
Pan Taylor napisał:
„Ta praca nie dokona się bez ukrzyżowania, bez
poświęcenia, które jest gotowe, aby zapłacić każdą
cenę, aby wykonać przykazanie Mistrza. Lecz gdy tak
się stanie, wierzę w głębi duszy, że to się dokona.
Jeżeli kiedykolwiek w moim życiu byłem świadom
prowadzenia Bożego, to wtedy, gdy pisałem i
wydawałem te gazetki („Wszelkiemu stworzeniu”)”.
Żywe nasienie chociaż upadnie na ziemię i obumrze,
to jednak wyda owoc. Pan Taylor dawno odszedł do
swojej zapłaty, kiedy został dopuszczony drugi
chrzest cierpienia i przygniatający ucisk 1927r.
Ponad sześciuset członków Misji zostało zmuszonych
do ewakuowania swoich stacji w tym tragicznym roku,
kiedy zachodnie rządy zaalarmowane nowym i
gwałtownym wybuchem antycudzoziemskiej agitacji,
nakazały swoim obywatelom do wycofania się w głąb
kraju.
Było to inspirowane przez propagandzistów z Moskwy
(jak dr Robert H. Glover teraz Północno Amerykański
Dyrektor Misji pisze), którzy pobudzili chińskich
żołnierzy i studentów do działań gwałtu w
szczególności skierowanych przeciwko misjonarzom i
innym cudzoziemcom... Tak więc większość misjonarzy
w całych Chinach została zmuszona do opuszczenia
swoich stacji, swoich umiłowanych nawróconych i
pracę wielu lat i do udania się na wybrzeże. Tak
więc, zanim zdali sobie z tego sprawę, kilkuset
misjonarzy Wewnętrznej Misji Chin, wraz z innymi
znalazło się z dala od wewnętrznych Chin, z
zamkniętymi za sobą drzwiami.
Zaopatrzenie tych uciekinierów w przeludnionych
miastach znacznie obciążyło finanse Misji. W samym
Szanghaju musiało być wynajętych 14 domów i w jakiś
sposób umeblowanych. A wszystkie wydatki związane z
podróżą musiały być zaspokojone z kurczących się
zasobów. Wielu z tych, którzy wspierali Misję w
kraju widząc, że praca przez jakiś czas w znacznym
stopniu jest w zastoju, znaleźli inne kanały. Kanały
dla swych misyjnych darowizn. I gdyby Wewnętrzna
Misja Chin polegała na darczyńcach raczej, niż na
żywym Bogu, wynik mógłby być daleko inny od tego
jaki jest teraz. Ale „Bóg jest wystarczający na
wszelkie stany kryzysowe”, jak pan Taylor lubił
przypominać sobie i innym, a Boże postępowanie z
Wewnętrzną Misją Chin w okresie finansowego kryzysu
z 1927r, dało jedną z najbardziej zadziwiających
odpowiedzi na modlitwę, jakie misja kiedykolwiek
znała. Fakty są następujące: Wpływy Misji w tym
jednym roku zmalały nie o tysiące, ale o dziesiątki
tysięcy dolarów. Z wzrastającymi potrzebami i z
surowym trzymaniem się zasad, aby nie czynić żadnego
apelu o pomoc finansową i aby nigdy nie zadłużać się
– jak ta sytuacja mogła być zaspokojona z wpływem,
który zmalał o co najmniej 114 tys. dolarów. Ale
„Bóg jest wystarczający we wszystkich stanach
kryzysowych i w tym roku podobało Mu się działać w
nieoczekiwany sposób. Pieniądze przekazywane do Chin
z ojczystych krajów musiały zostać zamienione na
walutę w srebrze, której wartość zawsze się zmienia.
W tym roku, dziwne, ale wahania waluty wydawały się
być ciągle na korzyść Misyjnych funduszy. Coraz
więcej i więcej srebra można było nabyć za pieniądze
przekazane z kraju i przy końcu roku stwierdzono, że
chociaż zostało przesłanych 114 tys. dolarów mniej
do Chin niż w poprzednim roku, to Misja skorzystała
na wymianie, aż 115 tys. dolarów! Tak oto wszystkie
potrzeby zostały zaspokojone, a ten rok szczególnej
próby, stał się rokiem obfitej chwały.
A co do sprawy zamkniętych drzwi dr Glower
kontynuuje:
„Była to prawdziwie smutna godzina... A widok z
ludzkiego punktu widzenia był dosyć mroczny. Czy
znowu będą otwarte drzwi misjonarskich możliwości?
Na to pytanie różnie sobie odpowiadano... (przez
sceptyków, mądrych po światowemu i zniechęconych).
Ale byli misjonarze i w ich liczbie, szczęśliwi
misjonarze, Wewnętrznej Misji Chin, których
namaszczone oko widziało w zupełnie innym świetle.
To, że uderzenie przyszło od szatana, aby zrujnować
pracę misji, nikt nie wątpił. Lecz czy Słowo gdzieś
uczy, aby Boży słudzy kiedykolwiek mieli
zaakceptować porażkę z ręki szatana? Z pewnością,
nie! Czy szatanowi powiodło się kiedykolwiek przez
prześladowanie, zniszczenie sprawy Chrystusa?
Absolutnie, nie! Paweł, wielki misjonarz świadczył,
że prześladowania, które spadły na niego „spadły
raczej ku rozpowszechnieniu ewangelii”, i dalej
zachęcał swoich współpracowników. Nic z zapisków
misjonarzy w Nowym Testamencie nie robi większego
wrażenia, niż sposób w jaki opozycja i
prześladowania od wroga, były raz za razem przez
Boga czynione środkami do postępu misjonarskiej
działalności. Zatem każdy taki atak wroga, dzisiaj
powinien stać się sposobnością do dalszego pójścia
naprzód, powodującego świeżą ekspansję i jeszcze
większe rezultaty.
Właśnie w taki sposób Wewnętrzna Misja Chin była
prowadzona, aby postępować z wrogą sytuację z jaką
została skonfrontowana... Czy misjonarska praca w
Chinach doszła do kresu? Jak to się może stać, z
nieodwołalnym Wielkim Posłannictwem Chrystusa i
zadaniem dania Ewangelii Chinom, ciągle dalekiemu od
skończenia? Jakimkolwiek kosztem praca musi iść
naprzód. I tak oto Misja przyszła padając na twarz
przed Bogiem w gorącej modlitwie, o ponowne otwarcie
drzwi, o jasne prowadzenie, co do przyszłych planów.
Były to dni głębokiego badania serc (dr Glower dalej
świadczy), a także dni gorącej modlitwy. I wtedy w
pośrodku próby Bóg dał wizję i przekonanie, co do
wielkiego postępu. Właśnie wtedy na podstawie
zbadania całego pola Wewnętrznej Misji Chin,
przywódcy Misji odczuwali wyraźnie, że są
prowadzeni, aby zaapelować do Boga Jego ludu nie o
100 ale o 200 dodatkowych pracowników, do dalszego
pójścia naprzód w zdecydowanie ewangelizacyjnym
charakterze. Ciało kierownicze Misji w kraju nie
mogło być bardziej rozradowane i przejęte, niż
wtedy, gdy ten apel został przyjęty. Uznano, że
pochodzi on od Boga, jako czynnik wielu modlitw i od
razu czuło się nowe życie we wszystkich częściach
pracy. Te dwa lata, w których nowi misjonarze byli
oczekiwani minęły szybko (1929-31) i chociaż wiara
była wypróbowywana na różne sposoby, nie tylko przez
bezpośrednie ataki wrogów w Chinach, to mimo
wszystko była historia głębokiej zachęty i
błogosławieństwa.
Rok 1931 nie tylko był świadkiem wyruszenia
ostatniej grupy dwustu (91 z nich było z Północnej
Ameryki) lecz i dostarczenie zaopatrzenia na ich
przyjęcie w Chinach, było nie mniej znaczące.
Siedziba Główna Misji w Szanghaju, która przez długi
czas była niewystarczająca na potrzeby pracy,
została w ciągu roku zamieniona na o wiele większą,
bardziej odpowiednią posiadłość. Bóg ją dostarczył w
taki sposób, że misja nie poniosła nawet jednego
centa kosztów. Nadeszła sposobność, odpowiedź na
wiele modlitw, aby sprzedać starą posiadłość za 65
razy więcej od pierwotnego kosztu. Był to dar
członka Misji, który teraz jest z Panem, który po
ponad 40 latach mógł nabyć nową siedzibę dla
rozwijającej się pracy, właśnie wtedy, kiedy pilnie
była potrzebna. Nowe budynki były gotowe na czas,
aby przyjąć chwalebne grupy ostatniego rzutu, kiedy
ponad stu nowych pracowników przybyło do Chin do
Wewnętrznej Misji Chin w krótkim czasie jednego
miesiąca. O wiele więcej było zawarte w tym cudownym
zaopatrzeniu, więcej niż najmądrzejsi przywódcy
Misji mogli przewidzieć. Kiedy na początku obecnego
roku został nieoczekiwanie dokonany atak na Szanghaj
przez wojska japońskie, większość walk była
skoncentrowana wokół dzielnicy Honkingu, w której
była ulokowana wcześniejsza siedziba Wewnętrznej
Misji Chin. W samą porę prowadząca ręka Boga,
zaprowadziła zmianę, która przesunęła siedzibę Misji
o trzy mile dalej w głąb Międzynarodowego
Traktatowego Osadnictwa, do miejsca większego
bezpieczeństwa. Któż prócz Niego mógł przewidzieć i
zapobiec, w tak cudowny sposób, aby dać wyjście z
sytuacji tak nieoczekiwanie i boleśnie
przygnębiającej?
Tak, On nadal się troszczy o potrzeby Swojej pracy.
Nic dziwnego, że Wewnętrzna Misja Chin stoi solidnie
na starych prawach, na których została założona. Nic
dziwnego, że z wdzięcznością obchodzi tego roku
(1932) stulecie narodzin swojego Ojca w Bogu,
założyciela, którego wiara i posłuszeństwo
doprowadziły do jej zaistnienia. Dzięki Bogu, że nie
ma nikogo z 1285 misjonarzy, którzy by mogli i to
nie bez radości odczuwać przekonania swego
założyciela.
Żywy Bóg nadal żyje, a żywe Słowo jest żywym Słowem
i możemy na nim polegać. Możemy uchwycić się każdego
Słowa Bożego kiedykolwiek wypowiedzianego.
E P I L O G
W 1982r. minie 50 lat odkąd ukazało się pierwsze
wydanie „Duchowych sekretów Hudsona Taylora”.
Autorzy opisują jak ludzkie przywództwo Wewnętrznej
Misji Chin zostało przekazane i jak zasady pod
fundament Misji założone na początku, nadal
funkcjonowały przez pierwszych 25 lat od śmierci
Hudsona Taylora.
Po przez rewolucję, wojnę światową, czasu takiego
niepokoju, jakiemu nikt nie stawił czoła w minionym
stuleciu, Misja raz za razem doświadczała, Bożej
mocy zaopatrzenia i ochrony. On się nie zmienił.
Duchowa potrzeba i wezwania Chin, nadal trwają i
wzywają głęboko oddanych młodych ludzi z Zachodu.
Borden z Yale odpowiedział na wezwanie do pracy
wśród muzułmanów w Północno Zachodnich Chinach.
Umarł w czasie drogi, w Egipcie. W tym samym czasie
I.O. Frazer muzyk inżynier w modlitwie założył
fundament pod fenomenalny rozwój Kościoła pośród
plemion Lisu w Południowo Zachodnich Chinach. Jako
ponure preludium do próby ognia, którą Kościół w
Chinach miał przejść w 50-tych i 60-tych latach,
John i Betty Stam z Albionu, Michigan polegli jako
męczennicy na początku Wielkiego Marszu Mao.
Japońska inwazja na Chiny i II Wojna Światowa
zmusiła wielu do opuszczenia swoich stacji i siedzib
Wewnętrznej Misji Chin. Tymczasowo została
przeniesiona z Szanghaju do Chungking. Cała Chefoo,
szkoła dla dzieci misjonarzy pomaszerowała do obozu
koncentracyjnego. Nigdy nie zapomnę tego marszu.
Nasi nauczyciele prowadzili nas kiedy śpiewaliśmy.
Bóg jest naszym schronieniem i siłą
Zawsze obecną pomocą w niepokoju
Dlatego nie będziemy się bać
Pan Zastępów jest z nami
Bóg Jakuba jest naszą ucieczką
Oddzieleni od rodziców na ponad 5 lat, wielu
nauczyło się, że Bogu można zaufać. Lecz największa
próba miała jeszcze nadejść. W późnych latach
40-tych komunistyczne armie triumfalnie szły na
Południe. Tak jak Phylic Thompson wyraźnie opisała w
swojej książeczce „Chiny”. Wraz ze zwycięstwem
komunistów, cała społeczność Misji została zmuszona
do opuszczenia Chin pomiędzy 1949 a 1952r.
Spolegliwszy na Bogu w sprawie dalszego prowadzenia,
jak Hudson Taylor na plaży w Brighton, 86 lat
wcześniej, przywódcy Wewnętrznej Misji Chin spotkali
się w Moumemouth w Anglii. Jeszcze raz w
posłuszeństwie i wierze zostały podjęte pamiętne
decyzje. Cały personel, który pozostał, miał być
przereorganizowany, tak jak i cała Misja i
umieszczony we Wschodniej Azji, z siedzibą w
Singapurze. Nowym kierunkiem działania miała być
Japonia, Tajwan, Hong-Kong, Filipiny, Tajlandia,
Malezja, Singapur, Indonezja. Później miano wkroczyć
do Wietnamu, Laosu, Kambodży i Korei. Dla niektórych
krajów czas był krótki, a żniwo naglące. Z drzwiami
do Chin szczelnie zamkniętymi i z poważnymi
podejrzeniami w wielu krajach Pół.-Wsch. Azji wobec
wszystkiego, co miało na swej etykiecie Chiny, nazwa
Wewnętrznej Misji Chin, została zamieniona,
jakkolwiek niechętnie, na Społeczność Misji
Zamorskich. Nowa wizją było: „Kościół w każdej
wspólnocie, a przez to ewangelia dla wszystkiego
stworzenia. Zbliżenie było podwójnie ostre. Uznano
strategiczną ważność miejskich centrów Azji z ich
koncentracją urzędników, studentów i robotników.
W tym samym czasie były wyszukiwane zaniedbane
obszary ukrytych plemiennych grup „wnętrza”,
Wschodniej Azji. Zostały wysłane kościelne grupy do
głoszenia, języki zostały przygotowane do pisania,
aby Biblia mogła być przetłumaczona. I w każdym polu
najwyższy priorytet dano, teologicznej edukacji i
literaturze dla służby. W wiejskich obszarach
Tajlandii, społeczność za swój główny medyczny cel
połączenie się z trzema szpitalami i programem
kontroli trądu. Tu także Społeczność Misji
Zamorskich później została zaangażowana w służbie
dla uchodźców.
W 1965r, W.M.Ch. – S.M.Z. święciła swoje 100-lecie i
przygotowywała się na nowe stulecie. Społeczność z
dziękczynieniem spostrzegła, że wielu krajach
Wschodniej Azji pojawił się Kościół. Pragnie ona
stać się nowym instrumentem w partnerstwie z
Kościołami w posłuszeństwie wobec posłannictwa
Chrystusa. Rezultatem było powstanie w wielu krajach
Azji, Krajowych Rad, gdzie wizja zróżnicowanych
kulturowo Misji była jasna i wzrastająca. Teraz jest
sześć krajowych Rad. Dzisiaj Społeczność Misji
Zamorskich rozwija się w służbie jako społeczność
gdzie gorliwi chrześcijanie ze Wschodu i Zachodu
służą razem jako koledzy w odpowiedzi na Boże
suwerenne wezwanie. To nowe partnerstwo to tylko
początek, ale możliwości do działania Bożego są
niemal nieograniczone.
Na koniec, Społeczność Misji Zamorskich jest głęboko
oddana chińskiemu ludowi i nigdy nie może zapomnieć,
że istniała Wewnętrzna Misja Chin. Przez 30 lat
Społeczność aktywnie pobudzała Kościół wzywając go
do modlitwy o naszych braci i siostry w Chinach, i
nadal kontynuowała głoszenie Ewangelii przez
rozgłośnie radiowe. Widać wyraźnie, że Bóg działa
dzisiaj w Chinach. Społeczność nie dąży do
odtworzenia swoich wcześniejszych struktur, lecz
pragnie dowiedzieć się od naszych braci i sióstr w
Chinach o ich inicjatywach i odpowiedzieć na nie i
nowy wymiar partnerstwa w niezrównanej służbie
Chrystusa. |