Dedykacja: Mojej najmłodszej i ukochanej córce Cindy
Powiedziano, że niemożliwe jest przebaczyć człowiekowi, który świadomie cię rani tylko po to, aby cię zniszczyć lub poniżyć. Jeśli to prawda, pozostaje ci tylko jedna nadzieja: przyjąć tę niezasłużoną krzywdę jako przychodzącą za Bożym przyzwoleniem po to, aby wydźwignąć cię ponad miejsce, na którym dotąd stałeś.
·
Prolog
·
Rozdział 1
·
Rozdział 2
·
Rozdział 3
·
Rozdział 4
·
Rozdział 5
·
Rozdział 6
·
Rozdział 7
·
Rozdział 8
·
Rozdział 9
·
Rozdział 10
·
Rozdział 11
·
Rozdział 12
·
Rozdział 13
·
Rozdział 14
·
Rozdział 15
·
Rozdział 16
·
Rozdział 17
·
Rozdział 18
·
Rozdział 19
·
Epilog
Jeśli spodobał ci się Więzień z trzeciej celi Gene Edwardsa, z pewnością chętnie przeczytasz jego równie piękną Opowieść o trzech królach. Książka Opowieść o trzech królach dedykowana jest wszystkim tym, którzy zranieni w swym życiu przez autorytarnych ludzi poszukują pocieszenia, uzdrowienia i nadziei.
Gene Edwards jest obecnie jednym z czołowych powieściopisarzy chrześcijańskich. Zanim rozpoczął swą, trwającą dwadzieścia pięć lat, posługę na temat głębszego życia chrześcijańskiego, pracował jako pastor i ewangelista. Dziś, posługując się piórem, najgłębsze prawdy wiary chrześcijańskiej, ujmuje w formie najprostszych historii. Gene Edwards otrzymał dyplom w dziedzinie literatury angielskiej i historii na Uniwersytecie Stanowym we Wschodnim Teksasie oraz drugi stopień naukowy w dziedzinie teologii w Southwestern Baptist Theological Seminary.
- Dowódco, przybył nowy więzień!
- Czy te pogłoski są prawdziwe? - spytał Proteusz.
Żołnierz wręczył mu bez słowa zwój papirusu.
"Herod postradał rozum. Gotów jeszcze okazać się takim samym szaleńcem, jak jego ojciec".
- Uwięzienie tego człowieka - ciągnął dalej - może spowodować wybuch rewolucji. Prosty lud jest wzburzony.
- Panie, wybacz, ale muszę coś powiedzieć. Nie podoba mi się to wszystko - drżącym z emocji głosem wtrącił jeden ze strażników.
- Nie chcę go tutaj. Nie chcę jego krwi na moich rękach. Boję się tego człowieka, słyszałem go kiedyś na pustyni. Boję się tego, co Bóg może nam uczynić, jeśli go uwięzimy.
- Wykonuj swe obowiązki, żołnierzu. Przygotuj celę.
- Tylko jedna jest pusta, Panie.
- A więc ją przygotuj.
- Nie ma tam nic do przygotowywania. To trzecia cela.
- Ta dziura? Do niej wtrącimy świętego męża Bożego?
- Panie, jest coś, co bardzo mi się w tym wszystkim nie podoba.
- Co takiego, żołnierzu?
- Obawiam się tego, co będziemy musieli wysłuchać od dwóch pozostałych więźniów, gdy odkryją, kto zajmuje trzecią celę.
- Nie powiem, żebym się z tobą nie zgadzał - przytaknął Proteusz.
W tej samej chwili drzwi u szczytu schodów otwarły się na oścież. W ich świetle można było zobaczyć sylwetki dwóch żołnierzy i jakiegoś więźnia.
- Ciekawe, jak długo Herod pozwoli mu żyć - pomyślał sobie dowódca.
Elżbieta otworzyła drzwi, aby powitać młodego krewnego przybywającego z Betlejem.
- Mam dla was pilną przesyłkę od Józefa i Marii.
- Wejdź - odparła. W tej samej chwili do izby wszedł Zachariasz z małym, trzyletnim chłopcem w ramionach.
- Mam list i paczuszkę od Józefa i Marii.
- Przeczytaj, proszę - powiedziała Elżbieta.
- Moje oczy od dawna już nie są w stanie odczytać tak drobnych liter.
Młodzieniec złamał woskową pieczęć na małym zwoju, odchrząknął i zaczął czytać:
"Dziwne rzeczy miały ostatnio miejsce w naszym życiu, wydarzenia równie niezwykłe jak te, które doprowadziły do narodzin naszego syna i waszego. Wczoraj odwiedziło nas trzech babilońskich astrologów. Potem, ostatniej nocy Józef miał sen, bardzo niepokojący. W tym śnie naszemu synowi groziło poważne niebezpieczeństwo ze strony tego potwora, Heroda. Jeszcze dziś opuszczamy Betlejem. Wybieramy się do Egiptu i pozostaniemy tam, dopóki to straszliwe niebezpieczeństwo - cokolwiek by to było - nie minie.
Ale nie tylko nasz syn jest w niebezpieczeństwie. Obawiamy się także o Jana. Być może zagrożone są wszystkie pierworodne dzieci w Judei. Elżbieto, błagamy ciebie i Zachariasza, opuśćcie natychmiast Judeę. Udajcie się, dokąd chcecie, ale najbliższą, bezpieczną kryjówkę znajdziecie na pustyni. Wraz z listem przesyłamy wam paczuszkę. Jeśli tego nie wyjaśnię, będziecie się zawsze zastanawiać, skąd biedny cieśla i jego żona mają złoto. Babilońscy astrologowie ofiarowali nam kilka darów. Wśród nich była skrzynka złotych monet. Dzielimy się nimi z wami. Proszę, w imię Boga, opuśćcie Judeę jeszcze dziś. Jutro może być za późno. Spróbujemy was znaleźć, gdy - mam nadzieję - w lepszym czasie wrócimy z Egiptu".
List był podpisany przez Józefa i Marię.
Wraz z nim młody człowiek wręczył Zachariaszowi niewielką skórzaną sakiewkę, którą ten pospiesznie otworzył. W sakiewce było kilka złotych monet. Przez chwilę nikt nie wypowiedział ani słowa.
Wreszcie Elżbieta, nie zwracając uwagi na podarunek, przerwała milczenie.
- Nie jestem zaskoczona wieściami o Herodzie. Ten wróg Boga zdolny jest to uczynić. Musimy natychmiast wyjechać.
Zachariasz ponownie zwrócił się do młodego posłańca.
- Idź i nie mów o tym nikomu. - Po tych prostych słowach młodzieniec skinął z szacunkiem głową i wyszedł.
- Masz rację, Elżbieto. Musimy natychmiast udać się na pustynię.
- Jak zdołamy tam przeżyć? Jeśli chcemy być całkowicie bezpieczni, musimy iść daleko w głąb pustyni. Czy ktoś jest w stanie tam wytrzymać?
- Elżbieto, będzie to dla nas wszystkich trudne, najoględniej mówiąc. A jednak esseńczycy jakoś tam żyją. Mają rodziny, dzieci, a nawet domy. Nasz syn przeżyje. - Tu Zachariasz cicho się roześmiał. - A może i my jakoś przetrwamy, choćby przez krótki czas.
Huczał straszliwy wiatr. Panował większy upał, niż Zacheusz i Elżbieta mogli sobie kiedykolwiek wyobrażać. Ściany wąwozu były rozpalone jak piec. Nawet lotny piasek parzył twarz, jak gdyby usiłował zniszczyć wszystko, co śmiało wedrzeć się do wnętrza tego żywego pieca. Wody było mało, żywności nie mieli w ogóle. Zachariasz kilkakrotnie zasłabł w morderczym upale.
Wreszcie, po tygodniu wędrówki przez to gorejące piekło, troje wędrowców dotarło do jednej z esseńskich wiosek. Po kilku dniach odpoczynku zagłębili się jeszcze bardziej w piec, zbudowany ze skał i piasku. W końcu doszli do największego osiedla esseńczyków.
Zostali przyjęci z miłosierną powściągliwością przez statecznych mieszkańców. Po kilku tygodniach starsze małżeństwo i ich mały synek stali się częścią tej dziwnej społeczności religijnych stoików.
Zachariasz prawie natychmiast się rozchorował. Nigdzie w tym piekle nie mógł znaleźć kryjówki przed przenikającym wszędzie gorącem. Starzec wiedział, że jego śmierć jest kwestią najbliższych dni. Ostatnie chwile spędzał, otoczony opieką kobiet z wioski, które miłosiernie owijały jego ciało mokrymi szmatami. Wreszcie, późną nocą, w porze najlżejszego upału, Zachariasz oddał swe życie Bogu, zostawiając wdowę z małym dzieckiem.
W miarę upływu lat młody Jan zajął swe miejsce wśród esseńczyków, stając się w końcu jednym z nich. Od samego początku chłopiec wykazywał naturalne predyspozycje do wspólnego życia na tym pustkowiu.
Żar pustyni wywarł z końcu wpływ także na Elżbietę, gdyż starsi ludzie nie żyli długo w wypalonym świecie. Właśnie gdy siły Elżbiety zaczęły słabnąć, a krok stał się powolniejszy, nadeszła wiadomość, że Herod nie żyje. Natychmiast postanowiła wrócić do domu, na chłodne wzgórza Judei. Wytężając ostatek sił, przy pomocy kilku esseńczyków powróciła wraz z synem bezpiecznie do swego domu. Wkrótce jednak po jego dwunastych urodzinach Elżbieta umierając dołączyła do Zachariasza. Jan był teraz sierotą. Najbliżsi krewni Elżbiety pogrzebali ją nie opodal miejsca, w którym kiedyś nawiedził ją anioł, aby powiedzieć jej, że urodzi jedno z najbardziej niezwykłych dzieci, jakie kiedykolwiek przyszły na ten świat.
Gdzie teraz miał zamieszkać mały Jan, gdy oboje jego rodzice nie żyli? Kto miał wprowadzić chłopca w wiek męski? Były to pytania, które zaprzątały umysły wszystkich, gdy Jan wraz z krewnymi powrócił do domu.
- Janie, bolejemy nad śmiercią twojej matki. - Głos należał do Hannela, jednego z najpobożniejszych ludzi w Izraelu. - Mimo to trzeba coś postanowić. Jutro wszyscy rozejdziemy się do domów. Musisz zadecydować, z którym z nas zamieszkasz. Chociaż nie jestem twoim bliskim krewnym, to jednak przyszedłem tutaj, ponieważ znam twoje oddanie religii hebrajskiej i często rozmawiałem z twoją matką o tym, że zaadoptowałbym cię, gdyby Boża opatrzność sprawiła taką potrzebę.
- Janie, jestem w pełni świadom tego, co myślisz o swojej przyszłości i to, że zamierzasz kiedyś poświęcić się służbie Bogu. Według mojej oceny najlepszą drogą, jaką możesz obrać, będzie pozostanie ze mną. Bóg był bardzo dobry dla mnie, Janie. Nasz dom odznacza się wielką pobożnością. Ma tam miejsce modlitwa i post. Cała moja rodzina jest oddana Bogu. Posiadam nawet kilka zwojów Pisma Świętego. Niewiele domów spotkał ten zaszczyt. Ślubuję ci teraz, w obecności twoich krewnych, że będzie cię uczył najlepszy z rabinów. Obiecuję ci najlepsze z możliwych wykształcenie religijne. Mamy wielki dom. Jest naprawdę wygodny. Będziesz mógł spędzać na modlitwie tyle czasu, ile tylko zapragniesz. Możesz przyjść i rozpocząć swoją religijną edukację, jeśli tylko chcesz. Gdy ukończysz dwudziesty pierwszy rok życia, będziesz mógł, o ile tego zapragniesz, udać się do świątyni w Jerozolimie i studiować pod kierunkiem faryzeuszy albo kształcić się na kapłana w świątyni. Chociaż pochodzisz z pokolenia Judy, a nie Lewiego, będziesz mógł spełniać wszelkie funkcje religijne, ponieważ złożyłeś przysięgę nazireatu.
Hannel przerwał. Jan nie odrzekł ani słowa, nie zdradzał również żadnych uczuć.
Jako następny przemówił Parnach, kuzyn Zachariasza, człowiek wpływowy, o dużej władzy i bardzo bogaty.
- Janie, to prawda, że być może zechcesz trwać nadal w ślubach nazireatu. Może jednak nadejść dzień, gdy postanowisz nadać swemu życiu inny kierunek. Jeślibyś zamieszkał ze mną, obiecuję ci najlepsze wykształcenie, jakie można zdobyć w Izraelu. Nie muszę ci mówić o miejscu, jakie zajmuję we władzach. Jestem u samych szczytów. Będziesz dorastał wśród najbardziej wpływowych ludzi w naszym kraju, gdyż do moich przyjaciół zaliczam nawet najmożniejszych. Mam pewną pozycję, prestiż i dostęp do władzy. Niezależnie od tego, jaki cel wybierzesz w życiu, jako osoba pochodząca z mojego domu będziesz przyjacielem tych, którzy dzięki swym wpływom będą mogli pomóc ci w jego osiągnięciu. Namawiam cię gorąco, abyś zamieszkał ze mną i stał się członkiem mojej rodziny.
I tym razem Jan nie powiedział ani słowa.
Teraz przyszła kolej na Józefa i Marię.
- Janie - powiedziała Maria - niewiele możemy ci zaproponować. Przede wszystkim towarzystwo twoich kuzynów. Mamy dużą rodzinę. Ty i mój najstarszy syn zawsze lubiliście swoje towarzystwo. Ale jeśli pójdziesz z nami, będziesz pracował w warsztacie cieśli. Sądzę, że w świetle propozycji, które złożyli ci tamci mężowie, uczynisz mądrze, gdy odejdziesz z jednym z nich. Czuję się wręcz zakłopotana, zapraszając cię do naszego domu. Tak, jak powiedziałam: jesteśmy biedni, ale będziesz kochany.
- Wiem - odpowiedział w końcu Jan.
- Gdybym musiał wybierać między Hannelem, Parnachem i twoją rodziną, wybrałbym tę ostatnią.
- A więc zamieszkasz z nami?
- Nie - odparł, spoglądając łagodnie w oczy Marii.
Maria mimowolnie zakryła ręką usta.
- Myślisz o esseńczykach, czy tak? - Urwała, a jej twarz wskazywała na to, że pragnie wyraźnej odpowiedzi.
- Tak. Należę do nich.
Przez chwilę panowała cisza.
- Janie - podjęła dalej Maria - być może o tym nie wiesz, ale kilka rodzin esseńskich przeprowadziło się do Nazaretu. Czy pamiętasz dwóch małych chłopców, z którymi się bawiłeś... i o, właśnie... tę małą zielonooką...
- Mario - przerwał jej stanowczo, niemal surowo, w sposób zupełnie niezwykły jak na hebrajskiego chłopca. - Wiem, co mam robić. Pan pokazał mi to bardzo wyraźnie. Mam wrócić na pustynię i tam żyć. - Teraz zwrócił się do Hannela i Parnacha:
- Chciałbym podziękować wam obu za wasze miłe propozycje. Wszyscy okazaliście mi miłosierdzie i troskę. Dziękuję wam obydwu za zainteresowanie moją przyszłością. Mimo to wiem, gdzie jest moje miejsce. Wracam na pustynię.
Jeszcze raz zwrócił się do Marii:
- Byłaś najbliższą przyjaciółką mojej matki. Bardzo cię kochała. Często o tobie mówiła. Mimo to muszę stąd odejść natychmiast, sam. Pan zabrał mojego ojca i matkę. Nie mam absolutnie żadnych zobowiązań. Nie mam braci ani sióstr, ani dziadków - urwał. - Nie musicie się o mnie martwić i chociaż może się wam wszystkim wydawać, że zniknąłem, będę miał się dobrze. Bóg zatroszczy się o mnie.
Nie wiem nic pewnego, z wyjątkiem jednego: muszę żyć na pustyni, dopóki Bóg nie nakaże mi czegoś innego. I jeszcze jedno: będąc wśród esseńczyków odkryłem, czego Bóg ode mnie oczekuje. Pustynia da mi kolejne odpowiedzi. Będę się przygotowywał do pełnienia Bożej woli nie w mieście czy wiosce, ale na pustyni.
Następnego ranka niespełna trzynastoletni chłopiec pożegnał się z Parnachem, Hannelem, Józefem i Marią oraz ze swym o rok młodszym kuzynem, który nosił imię Jezus.
Jan ponownie zamieszkał wśród esseńczyków, nie pozwolił jednak, by któryś z nich go adoptował. Pracą własnych rąk starał się zdobyć środki na zaspokojenie swych skromnych potrzeb: wyżywienie, wodę i odzienie.
Ani razu w ciągu tych lat nie zdarzyło się, by skosztował wina. Jego włosy rosły, nie ścinane od urodzenia. Ponieważ jednak mogły stać się dla niego jedynym możliwym powodem do dumy, poświęcał im minimum uwagi, aby przyćmić ich obfitość i piękno.
Większość czasu spędzał na modlitwie i poście - działo się to tak często, że palce czasami mu siniały i bywał tak słaby, że nogi nie były w stanie unieść ciała. Częstokroć spędzał całe dnie i noce na nieprzerwanej modlitwie, nie usiłując chronić swego ciała przed przykrymi warunkami, jakie panowały na pustyni.
Żył bardzo skromnie. Surowość stała się jego zasadą.
Wraz z upływem lat Jan zaczął spędzać czas na wędrówkach po pustyni. Ostre słońce spaliło mu twarz i pokryło ją zmarszczkami. Jeszcze zanim osiągnął wiek męski, syn Zachariasza i Elżbiety wyglądał na dużo, dużo starszego, niż był w istocie. Cena, którą płacił, wydawała mu się niewielka, gdyż owe długie wędrówki po pustyni były dla niego najbardziej utęsknionymi chwilami. Mógł wtedy bez przeszkód przebywać godzinami sam na sam z Bogiem. Wyjący wiatr, piekący żar pustyni, palące słońce i gryzący piasek stały się jego najbliższymi towarzyszami.
Gdy Jan dobiegł trzydziestki - kiedy to, zgodnie z tradycją, święty mąż kończył swe ćwiczenie i poświęcał się służbie - był jedynym, który potrafił usłyszeć głos Boga wśród pustynnego wiatru, zobaczyć w słońcu Bożą twarz i poczuć Jego obecność w przenoszonym wiatrem piasku. Dla esseńczyków stał się postacią owianą tajemnicą i legendą. Wiedzieli oni, że niewielu ludzi żyło kiedykolwiek tak w pełni przed Bogiem, jak on. Niewielu było takich, którzy porzucili wszelką ludzką wygodę, aby bez żadnych przeszkód dążyć do poznania Boga. W pojęciu esseńczyków, a nawet wśród niektórych plemion koczowniczych nie było wątpliwości, że spośród nich wzbudzony został prorok. Pustynia zrodziła Bożego męża.
Świat rzadko oglądał takich ludzi, jak Jan. Jego oddanie Bogu było absolutne, jego życie wolne od wszystkiego, z wyjątkiem powołania do tego, by mówić w imieniu Boga. Nie znał życia rodzinnego, żył bez rozrywek, bez przyjaciół, bez towarzystwa. Myśl o żonie, domu, dzieciach nigdy nie zaprzątała jego umysłu. Wszystko w Janie było dla Boga. Pobożność Abrahama, Mojżesza, Eliasza, Elizeusza czy Amosa bladła w obliczu tego człowieka, ożywionego jedną myślą, żyjącego w samotności, którego jedynym przyjacielem i towarzyszem był jego Pan.
Nigdy dotąd świat nie oglądał kogoś takiego jak Jan i nigdy już nie miał zobaczyć.
Pewnego wieczoru, gdy stał na piaszczystym urwisku, z którego roztaczał się widok na Morze Martwe, i obserwował słońce zachodzące czerwono za postrzępionymi wzgórzami, usłyszał głos z nieba:
"Janie, wypełnił się czas. To, dla czego żyłeś przez te wszystkie lata, znajduje się w zasięgu ręki. Idź. Ogłoś Dzień Pański. Zrównajcie pagórki, wypełnijcie doliny, przygotujcie drogę dla Mesjasza. Idź teraz, Janie. Nie patrz w prawo ani w lewo. Niech w twoim życiu nie będzie miejsca na nic innego. Nikt nigdy nie nosił tak wielkiej odpowiedzialności, jak ty dzisiaj.
Głoś nadejście Pana!"
Karawany koczowników pierwsze zetknęły się twarzą w twarz z pustynnym prorokiem. Ich oczy z niedowierzaniem spoglądały na tę wychudzoną istotę. Pierwsza myśl była całkiem prosta: "To jakiś szaleniec, który błąka się po pustyni". Lub nieco bardziej miłosierna:
"Upał doprowadził jednego z esseńczyków do szaleństwa".
Ten bezimienny człowiek był wyraźnie Żydem, ale nosił strój sporządzony z sierści nieczystego zwierzęcia - z wielbłąda. Wkrótce rozniosła się pogłoska, że żywi się szarańczą - pożywieniem, które jadał tylko najbiedniejszy lud.
Jego wygląd zewnętrzny określał go jako heretyka, jego słowa wskazywały na proroka. Włosy, zmierzwione, sięgały prawie do kolan. Twarz była twarzą starca, ale głos dźwięczał całą energią młodości. Oczy jaśniały płonącym ogniem pustyni.
Ludzie nie mogli nic na to poradzić, że zatrzymywali się, patrzyli... i słuchali. Głos brzmiał wyraźnie. Słowa były śmiałe i pełne majestatu, prawie poetyckie. Emanowała z niego godność i prawość, które niemal przekraczały ludzką zdolność pojmowania.
Karawany zwalniały tempo i otaczały kręgiem tego męża. Każdy wytężał słuch, aby dowiedzieć się, co ten człowiek ma do powiedzenia.
To, co usłyszeli pustynni wędrowcy, poruszyło ich najgłębsze uczucia. W jednej chwili jego słowa przekonały ich. Wszystko, co mówił, odbierało odwagę. To, co przepowiadał, było niemożliwe, ale to, czego żądał, było jeszcze bardziej niewiarygodne. Żądał od swych słuchaczy nie tylko radykalnej zmiany życia, ale tego, by dokonała się ona tu i teraz.
Nikt, byli tego pewni, nie mógł brać tego człowieka poważnie.
Karawany ruszyły dalej, ale nadeszły inne. One także zatrzymywały się i słuchały. I każda karawana, gdy w końcu opuściła pustynię, niosła ze sobą relację o szaleńcu lub proroku żyjącym na pustyni, który głosi wszystkim, mającym śmiałość go słuchać.
"Dlaczego nie przyjdzie do wiosek, aby zwiastować swe poselstwo? Czy nie wie, że wszyscy ważni prorocy kazali na rynkach, gdzie ludzie mogli ich usłyszeć? Czy ten głupiec sądzi, że ludzie pójdą do tego piekła, by go słuchać? Kto o zdrowym umyśle uda się na pustynne bezdroża i stanie w palącym słońcu, aby słuchać człowieka, stawiającego żądania, którym nikt nie sprosta? Jest szalony, to wszystko".
A jednak tak się stało. Niektóre karawany w drodze powrotnej odszukiwały pustynnego proroka. Prosty lud z wiosek na skraju pustyni przychodził go słuchać. Spragnione serca, puste dusze, głodne duchy - rozpaczliwie pragnące czegoś, o czym wiedzieli, że tego nie mają - ośmielały się przywieść swój pusty żywot na te nie zbadane tereny, aby odnaleźć Proroka.
Początkowo słuchali go nieliczni, którzy jednak powracali do domów, aby opowiedzieć swym przyjaciołom o tym, czego doświadczyli. Pogłoska o dzikusie rozprzestrzeniała się w całej Judei i Galilei.
Słuchacze przychodzili najpierw pojedynczo, po dwóch, potem dziesiątkami i setkami, wreszcie przyszły tysiące. Szli pieszo po płonącym piasku. Ich liczba rosła z każdym dniem. Niektórzy przedsiębiorczy ludzie zaczęli organizować całe karawany na pustynię dla tych, którzy pragnęli usłyszeć tego człowieka.
Wszyscy słuchali. Niektórzy płakali. Inni padali na kolana. Wielu wołało głośno o przebaczenie, na które nie zasłużyli. Inni wiwatowali. Nikt nie drwił. Nie padło ani jedno krytyczne słowo, przynajmniej nie z ust prostego ludu.
A jednak ci, którzy go nigdy nie słyszeli, którzy żyli w położonym daleko mieście, w Jerozolimie... ci osądzili go, zbadali i skazali... nie widząc go nigdy wcześniej i nie słysząc. Wyrok był prosty. I znany. Wydawano go na każdego nonkonformistę wszechczasów. "Ma demona".
Kilku ludzi przyszło i usiadło u jego stóp. Cel, który im przyświecał, był jasny: chcieli zostać uczniami Jana. I tak się stało.
Ta garstka uczniów przejęła styl życia swego mistrza: stali się oni jego nieodłącznymi towarzyszami. Podobnie jak on, byli surowi, poważni, pozbawieni poczucia humoru. W swych sercach nosili, podobnie jak on, ciężar grzechów Izraela. Przyłączyli się do Jana w jego gigantycznym zadaniu przygotowania drogi dla przychodzącego od Boga Mesjasza.
Słuchać Jana znaczyło usłyszeć coś nieoczekiwanego, gdyż każdy dzień był inny. Każdego dnia przemawiał i za każdym razem, gdy mówił, zwracał się do tłumu z czymś, czego nikt dotąd jeszcze nie mówił. Jego odwaga, śmiałość w podejmowaniu każdego tematu przerażała rzesze i jego uczniów.
Pewnego wyjątkowo gorącego dnia, gdy tłumy zdawały się sięgać horyzontu, Jan zawołał: - W dzień po następnym sabacie przyjdę nad Jordan. I tam w wodach Jordanu zanurzę każdego, kto pokutował ze swego życia. Zanurzę wszystkich, którzy przygotowali swe życie na przyjście Pana.
To właśnie tego dnia Jan otrzymał nowe imię, imię, które wkrótce znalazło się na wargach całego Izraela. Od tego dnia stał się znany jako Jan Chrzciciel.
Ludzie przychodzili słuchać Jana, ponieważ szukali czegoś, co wypełniłoby pustkę w ich życiu.
Kupcy przychodzili go słuchać i pokutowali ze swych praktyk, jakie stosowali w interesach, po czym byli chrzczeni w słynnych wodach Jordanu. Przychodzili żołnierze, pokutowali z brutalności i byli chrzczeni. Przychodzili poganiacze wielbłądów, rolnicy, rybacy, gospodynie domowe, kobiety cieszące się dobrą sławą i ulicznice, wszelkie grupy i klasy społeczne. Wydawało się, że każdy, kto przychodzi, ma jakiś tajemny grzech do wyznania, z którego pokutował, a grzech znikał pod wodami Jordanu.
Każdy Żyd znał odwieczne znaczenie zanurzenia duszy w wodach tej wyjątkowej rzeki. Oznaczało ono koniec życia; zaprzestanie wszystkiego. Każdy oczekujący na chrzest stawał na wschodnim brzegu, który był obcą ziemią. Stamtąd zstępowali do wody i zanurzali się w niej... aby umrzeć. Każdy jednak powstawał z wody i wspinał się na brzeg zachodni, bezpieczny, leżący już w granicach ziemi obiecanej, aby tam rozpocząć nowe życie z Bogiem. Ten prosty akt pozostawiał niezatarte wrażenie.
Pewien niezwykły dzień nad Jordanem okazał się zupełnie inny od wszystkich. Rozpoczął się on przyjazdem ciągniętych przez konie powozów. Przybyła delegacja dygnitarzy. Jakie to ważne osobistości udały się na to skromne miejsce?
Byli to przywódcy religijni narodu.
Kiedy Jan ujrzał wystrojonych mężów, każdy mięsień jego ciała zastygł na chwilę w bezruchu. Żadne zewnętrzne drgnienie nie zdradziło jego prawdziwych uczuć. Gdy dygnitarze torowali sobie drogę przez tłum, widział, jak zwykli ludzie skłaniali głowy lub klękali, oddając im cześć.
Jan wiedział wszystko o każdym z ludzi, którzy przyjechali powozem. Niektórzy z nich przyszli, aby szydzić, aby zgromadzić dowody przeciwko Janowi, by go potępić. Inni przybyli w niepewności, w nadziei, że sami odkryją, czy Jan jest prawdziwym prorokiem. Było pośród nich nawet kilku najmłodszych, którzy wierzyli, że Jan jest mężem Bożym. Ci młodzi ludzie żywili nadzieję, że starsi szanowani przywódcy zgodzą się z nie wypowiadaną przez nich głośno opinią. Gdyby starsi dali Janowi swe błogosławieństwo, niektórzy z młodych mogliby swobodnie zostać jego uczniami.
Jan jednak wiedział więcej. Spoglądał w serce każdego z ludzi, którzy torowali sobie właśnie drogę przez tłum i dostrzegał podstawową słabość każdego z nich. Nie było w ich gronie nikogo dość odważnego, aby na własną rękę złamać przyjętą tradycję religijną.
Tłum nadal rozstępował się przed pełnymi pychy kapłanami. Delegacja parła naprzód, aby zająć należne jej zaszczytne miejsce na czele zgromadzonych. Było to więcej, niż Jan mógł znieść. Więc i tutaj dotarł religijny system? Ośmielali się narzucać tutaj swe ohydne praktyki? Jak śmieli przyjść! Jak śmieli przynieść tu swoją arogancję, pogardę, lekceważenie i pychę!
Jan nie przyszedł na ten świat, aby szukać kompromisu ani by przekonywać takich ludzi do dróg Bożych. Sami przecież uważali się za autorytety w dziedzinie Bożych dróg. Jan nie próbował dokonać rzeczy niemożliwej. Nie wzywał przywódców systemu do wyjścia z systemu. A jednak obecność tych ludzi odwodziła tych, którzy zostali ochrzczeni, od wolności, jaką uzyskali, odrzucając systemy tego świata. Dlatego Jan wypowiedział wojnę. Otwartą, niezwłoczną i zdecydowaną wojnę... najszacowniejszym osobistościom w Izraelu. Chciał, aby każdy z obecnych wiedział, co sądzi o kajdanach, jakie tradycjonaliści nakładali na serca i dusze ludu Bożego. A co sądził? Uważał, że cała kultura religijna musi zginąć.
Jan potrafił grzmieć i tym razem zaryczał jak lew. Wysunął wskazujący palec i wstrząsnął ziemią i niebem, gdy wydał swój wyrok:
- Kto... Kto, pytam się... kto kazał wam pokutować?
Plemię żmijowe, po co tu przyszliście?
Tłum zamarł, ogłuszony. Nikt nigdy nie mówił w taki sposób do tych ludzi. Wielu odruchowo powstało z kolan, po chwili na twarzach niektórych pojawił się szeroki uśmiech. Oczy wszystkich jednak utkwione były w kapłanów. Jaka będzie ich reakcja? I czy to możliwe..., by Jan dopuścił się bluźnierstwa? Ludzie słyszeli pogłoski o tym, że Jan jest opętany; to nie ułatwiało sprawy. Kochali go za jego śmiałość, lecz nie śnili o tym, że porwie się na przywódców religijnych narodu. Nikt tego nie czynił!
W miarę jak Jan mówił dalej, początkowy szok przemienił się w niedowierzanie:
- Pytam was raz jeszcze, plemię żmijowe, kto powiedział wam, jak ujść przed gniewem, który na was przychodzi?
Kapłani zatrzymali się. Nikt dotąd nie przemawiał do nich w ten sposób. Po krótkiej chwili jeden z przywódców owinął się mocniej płaszczem i powiedział coś szeptem do swych towarzyszy. Oni z kolei przekazali to innym i wszyscy zaczęli szykować się do szybkiego odwrotu.
Jan jednak jeszcze nie skończył.
- A już i siekiera do korzeni waszego drzewa jest przyłożona. Gniew Boży ciąży na was. Wasze drzewo zostanie ścięte, a korzeń jego zniszczony. Bliski jest dzień, gdy wszyscy poginiecie pod gniewem Bożym.
Słysząc te słowa, delegacja zgarnęła swe szaty i pośpiesznie wróciła do swych powozów. Każdy z kapłanów myślał tylko o tym, jak zemścić się na Janie.
Ktoś w tłumie zaczął wznosić okrzyki. Ktoś inny zaklaskał. I nagle cała rzesza wstała, podnosząc oklaski. Ludzie czuli, jak opadają więzy krępujące ich dusze. Wreszcie ktoś ośmielił się oskarżyć system religijny, w którym żyli!
Tłum spontanicznie skierował się w stronę Jana. Zdawało się, że wszyscy obecni którzy dotąd jeszcze nie przyjęli chrztu, chcą to zrobić teraz. Wszyscy, dokładnie wszyscy, dostrzegli coś głębszego w przesłaniu Jana, coś, czego dotąd nie rozumieli.
Był to chwalebny dzień. Nikt jednak nie starał się uchwycić tej oczywistości. Takie nastawienie zabiłoby Jana.
A potem nastąpił inny pamiętny dzień.
Niczym okno otworzyły się drzwi do nowej rzeczywistości, właśnie tu, nad Jordanem. Z samego jądra istoty Boga Ojca zstąpił jego Święty Duch, tak jak gołębica, przelatująca przez otwarte drzwi, i spoczął na jednym ze słuchaczy.
Oczy Jana przepatrywały tłum; jego przenikliwy wzrok badał każdą twarz. Co to było? Nadprzyrodzone światło, pojawiające się nie wiadomo skąd, jak gołębica wyfruwająca z okna, aby spocząć na kimś z tłumu.
Uświadomił sobie, że widział coś, czego nikt inny nie mógł dostrzec. Był to znak Mesjasza. Jan zamilkł. Opanowała go jedna tylko myśl: gdzie usiadła gołębica? Kto to jest?
Szmer szeptów przebiegł przez tłum. Oczy wielu podążyły za wzrokiem Jana.
Nagle Jan zawołał:
Oto Baranek Boży!
- Ja jestem niczym. On jest wszystkim. Nie patrzcie więcej na mnie. Spójrzcie na niego. Co do mnie, nie jestem godzien nawet schylić się i rozwiązać rzemyka u sandałów tego człowieka.
Ojciec zdawał się przyznawać mu słuszność. Stojąc w drzwiach oddzielających od siebie dwa światy, zawołał:
- To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie.
I tak, jak Bóg był zadowolony, zadowolony był i Jan. Nie martwił się tym, że rzesze zapomniały o nim i podążyły za Jezusem. Wiedział, że po to właśnie przyszedł na świat.
Nie wiedział natomiast, że najłatwiejsze dni swej pracy ma już za sobą. Trudniejsze miały dopiero nadejść.
- Powiedz mi coś o moim kuzynie - poprosił Jan.
- Obecnie jest w Galilei. Ma, podobnie jak ty, dwunastu uczniów. Są jeszcze inni, około pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu, którzy są zawsze z nim. Wędruje od miasta do miasta, zwiastując.
Głos należał do Nadaba, naśladowcy Jana, który wrócił właśnie z Galilei, gdzie był świadkiem służby Jezusa.
- Zdarza się, że przemawia do wielkiej rzeszy ludzi, ale przeważnie naucza w czyimś domu.
- O czym mówi?
- Zwykle opowiada różne historie. Są one często bardzo dowcipne.
Nadab urwał. - Nauczycielu, czy wiesz, że on pije? Chodzi mi o to, że pije wino! A jego uczniowie, otóż jego uczniowie nie są podobni do nas. Dużo się śmieją. Otrzymuje wiele zaproszeń na uczty. Wygląda na to, że wszystkie przyjmuje. Niektórzy mówią, że zbyt dużo je i pije, a przynajmniej jego uczniowie tak robią.
Jan był wyraźnie zainteresowany, ale jego zachowanie nie zdradzało nic z nurtujących go myśli. Nikt z obecnych nie miał najmniejszego pojęcia, co sądzi o relacji Nadaba. Ta cecha Jana datowała się od jego dzieciństwa.
- Ludzie, którzy mu towarzyszą - ciągnął dalej Nadab - to przeważnie poborcy podatków, nierządnice i... no cóż, ten typ ludzi.
Jeden z uczniów Jana wtrącił: - Nauczycielu, pościliśmy prawie do zagłodzenia. Modliliśmy się, aż nasze kolana pokryły się ranami. Naśladujemy cię we wszystkim. Ty pościsz, ty spędzasz całe życie na modlitwie, prowadzisz życie pełne wyrzeczeń i dyscypliny. Twój kuzyn zaś opowiada historyjki, mówi o liliach i ptaszkach, nasionkach i owocach, chodzi na uczty, gdzie je i pije. W ogóle zdaje się świetnie bawić. Niektórzy nawet nazywają go żarłokiem i pijakiem. Możesz chyba zrozumieć, że niektórzy z nas są zakłopotani.
Minęła dłuższa chwila i stało się jasne, że Jan nie odpowie. Wreszcie wziął głęboki oddech i wstał. - Ludzie czekają, mam im coś ważnego do powiedzenia.
Wszedł w zgromadzony tłum i stanął na jakimś głazie. Było późne popołudnie. Od Morza Galilejskiego nadciągała burza. Słońce zachodziło, siejąc po niebie niezwykle jasne promienie.
Jan spojrzał na tłum i raz jeszcze wspomniał na swoje życiowe zadanie, którym było przywieść Izrael do pełnej pokuty, znieść pagórki i wyrównać doliny, i przygotować drogę dla ostatniego, największego dzieła Bożego na ziemi.
- Nasz król - zawołał Jan - wziął sobie żonę swego brata. Herod ściągnął na siebie gniew Boży. Również i jego żona, Herodiada nie będzie oszczędzona.
Nie później jak następnego ranka Herod tetrarcha usłyszał o Janowym oskarżeniu. A kiedy usłyszał, wpadł w furię. Jego gniew był jednak niczym w porównaniu z gniewem jego żony, która poprzysięgła Janowi możliwie najstraszliwszą zemstę. Gnana pragnieniem rewanżu, uprosiła swego męża, aby aresztował Jana i wtrącił do lochu. Natychmiast! Nie oznaczało to wszakże końca jej niegodziwych zamysłów.
Proteusz spojrzał w górę, aby zbadać przyczynę hałasu dochodzącego od szczytu schodów. Zobaczył cień więźnia, stojącego pomiędzy dwoma strażnikami. Skuty kajdanami powoli, mozolnie schodził w dół po wąskich, stromych schodach.
Proteusz nie mógł nic na to poradzić, że pomyślał: zawsze wyobrażałem sobie, że jesteś gigantem, tymczasem tutaj wydajesz się tak zwyczajny. Wyglądasz... wręcz słabo.
Więzień stanął teraz w pełnym świetle. Proteusz badał jego twarz, ale podobnie jak inni, nie mógł znaleźć żadnego śladu, który by odzwierciedlał jego myśli. Czy się bał? Czy był zaniepokojony? Wrogi? Proteusz przywykł do tego, że bez trudu odczytywał emocje, które malowały się na twarzach więźniów w takiej chwili. Ten więzień natomiast nie dostarczył mu żadnych wskazówek.
Proteusz zwrócił się do jednego ze stojących za nim żołnierzy:
- Trzecia cela.
Żołnierz otworzył okute żelazem drzwi. Tuż za drzwiami cela zapadała się w rodzaj dziury, głębokiej na jakieś dwanaście stóp. Jeden z żołnierzy musiał przywiązać linę do sztab i spuścić się w głąb. Proteusz zatrzymał go.
- Jedną chwilę. Tylko skuję więźnia.
Mówiąc te słowa, zwrócił się w kierunku rzymskich strażników i podszedł do nich, aby rozwiązać więźnia, po czym doszedł do drzwi celi i sam spuścił się w głąb zaszczurzonej jamy.
Miejsce było ciemne, wilgotne, pełne tego wszystkiego, co można sobie wyobrazić w lochu.
- Odstąpcie od więźnia - krzyknął do strażników. - Janie, spuść się tutaj po linie.
Jan uchwycił oburącz linę i opuścił się do wnętrza dziury.
- Te kajdany są przykute do ściany. Muszę założyć ci je na ręce i nogi. Są na tyle długie, że pozwolą ci na pewną swobodę ruchu. To decyzja Heroda. Przykro mi z tego powodu. Pozostaniesz w tym więzieniu do chwili, aż on postanowi, co z tobą zrobić.
Przez kilka chwil Proteusz mozolił się nad umocowaniem żelaznych obręczy wokół nadgarstków i kostek Jana. Gdy skończył, cofnął się nieco.
- Trzech twoich uczniów chciało się z tobą zobaczyć. Będzie im wolno przyjść w przyszłym tygodniu. Myślę, że przyniosą ci trochę jedzenia.
Chwycił linę i miał właśnie podciągnąć się w górę, gdy zatrzymał się i raz jeszcze spojrzał na Jana.
- Słyszałem cię, gdy przemawiałeś na pustyni. Żałuję...
- W porządku - odparł Jan. - To nie twoja wina.
Po tych słowach Proteusz podciągnął się do wyjścia, zamknął drzwi celi i zwrócił się do wszystkich obecnych żołnierzy.
- Słuchajcie mnie. Zapewnijcie temu człowiekowi wygodę w takim stopniu, w jakim pozwala na to ta przeklęta cela. Zaopatrujcie go w pożywienie, wodę i wszystko, czego potrzebuje. Starajcie się zaspokoić wszystkie jego potrzeby, aż do granic nakreślonych przez Heroda. I jeszcze jedno. Wypisałem imię Jana na murze obok drzwi celi. Chciałbym, aby każdy w tym miejscu pamiętał, kto siedzi w tej dziurze.
Z pierwszej celi odezwał się nagle jakiś głos.
- Co powiedziałeś?! Czyżby wtrącili tu Jana Chrzciciela?!
Proteusz westchnął. On i każdy człowiek w tym miejscu wiedział, co teraz ma nadejść.
- To Herod to uczynił, czyż nie? Ten przeklęty potwór!
- Janie, czy to ty? Pamiętasz mnie? Byłem z tobą, gdy byłeś dzieckiem. Byłem wtedy wielkim człowiekiem, spójrz na mnie teraz.
- Herod zabrał mój dom, wziął moje pieniądze. Bez sądu, nie wysłuchawszy nawet! Potem wrzucił mnie do tej piekielnej dziury. Teraz już tylko on jest bogaty! Bogaty moim bogactwem, a ja jestem tylko nieszczęśnikiem. Przeklinam cię, Herodzie... potworze... niegodziwcze.
- Służyłem mu przez dwadzieścia lat. Nie ma człowieka, który byłby potraktowany równie niesprawiedliwie, jak ja. To, co on uczynił, to bezprawie, mówię ci. Spójrz teraz, co ten okropny człowiek zrobił; wilkołak wyszedł i przywiódł proroka Bożego w to przeklęte miejsce.
- Mówię ci, każdy problem, każdy ból, każdy smutek w Judei ma swe źródło w Herodzie. Nie ma sprawiedliwości na tej ziemi ani miłosierdzia... ani miłości. To wszystko jego wina. Wszystko.
- Janie, słyszysz mnie? Zapamiętaj moje słowa, zgnijesz tutaj, jak my wszyscy. Tam, na pustyni, powiedziałeś jedną słuszną rzecz. Nie ma granic niegodziwości ludzkiego serca. A Herod jest najgorszy ze wszystkich. Byłbym dziś szczęśliwym, bogatym człowiekiem, gdyby nie ten bezlitosny człowiek i inni... inni niegodziwcy, którzy spiskowali przeciwko mnie, aby zagarnąć wszystko, co posiadałem.
- Parnachu, panuj nad swoim językiem! - krzyknął jeden ze strażników.
Nastąpiła cisza. Więzień w pierwszej celi zamilkł. Niestety, głośne krzyki obudziły jego sąsiada.
Szczupły, kościsty człowiek zbliżył się do drzwi celi i utkwił obłąkany wzrok w dowódcy straży.
- Jan? Tutaj? Czy mówisz, że Jan jest tutaj w więzieniu? Czy chcesz powiedzieć, Proteuszu, że został wtrącony do trzeciej celi?
- Tak, Hannelu, Herod kazał aresztować Jana i przyprowadzić tutaj.
- Czy Bóg nie ma litości? Czy Bóg nic nie czuje? - spytał Hannel zimnym, cienkim głosem. - Czy pobożność nic dla Niego nie znaczy? I ja ufałem niegdyś Bogu, tak jak Jan. Czy naprawdę jesteś tu, Janie? Czy pamiętasz mnie? Żyłem przed Bogiem jako pobożny i święty Żyd. Pamiętasz chyba? A więc spójrz, co mi się przytrafiło. I zobacz, do czego doprowadziło cię twoje oddanie Bogu. Czy taki ma być koniec ludzi, którzy miłują Boga i są Mu posłuszni? Jaki jest Bóg, skoro dopuszcza takie cierpienia? Boże, wrzuciłeś jednego ze swych sług do oślizłej dziury!
Hannel przepchnął jedno ramię pomiędzy prętami krat, zacisnął pięść i uniósłszy twarz, miotał przekleństwa na Boga. Wreszcie zakończył swój napad szału ostatnim stwierdzeniem:
- Nigdy więcej nie będę służył Bogu, który w ten sposób traktuje ludzi. Gdzie był, gdy Go potrzebowałem? Janie, gdzie jest twój Bóg teraz, gdy najbardziej Go potrzebujesz?
Ani jeden dźwięk nie dotarł z trzeciej celi. Cokolwiek Jan myślał, zachował to dla siebie. Proteusz zaś ze swej strony mógł się tylko zastanawiać: "Więzień z pierwszej celi wini za wszystko ludzi. Więzień z drugiej celi wini za wszystko Boga. Ciekaw jestem, kogo będzie winił więzień z trzeciej celi. Człowieka? Boga?
A może swego kuzyna?"
Scena rozgrywa się w wiosce galilejskiej zwanej Nain. Jest wczesny wieczór. Ulice miasta wypełnia tłum ludzi oczekujących na Jezusa, aby przyprowadzić do niego swych chorych.
Niektórzy z nich są ślepi, kilku kalekich, jeden głuchy, innego, z pianą na ustach, podtrzymuje rodzina. Zatroskana matka trzyma w ramionach małe gorączkujące niemowlę.
Inna kołysze na łonie swe ułomne dziecko. Zgromadzili się tu ludzie wszelkiego rodzaju, cierpiący na wszelkie znane człowiekowi choroby. Łączy ich jedno. Szukają Jezusa, w nadziei, że z jego rąk otrzymają uzdrowienie lub wyswobodzenie.
Cały tłum zebrał się wokół domu stojącego przy jednej z mniejszych uliczek wioski. Wszystkie okoliczne drogi są wypełnione ludźmi. Jeśliby zajrzeć na dziedziniec, okazałoby się, że i on jest przepełniony.
Wszędzie panuje uniesienie i niepokój. Być może przyczynia się do tego fakt, że z wnętrza domu dochodzi czasem krzyk radości, a po chwili ktoś wychodzi stamtąd, chwaląc Boga za uzdrowienie.
W tej samej chwili trzej licho odziani ludzie o wysuszonych twarzach pojawili się u bramy dziedzińca. Jeden z uczniów Jezusa rozpoznał ich i pośpieszył z wieścią do domu. Właśnie gdy miał powiedzieć swemu mistrzowi tę nowinę, sparaliżowany człowiek wstał, podniósł ręce i zawołał do Boga, wielbiąc Go za swe uzdrowienie.
- Panie, są tu uczniowie Jana.
Jezus spojrzał na niego. Przez krótką chwilę w jego oczach zamigotał niepokój.
- Proszę, odprawcie ludzi na zewnątrz. Przyprowadź tu uczniów Jana. Natychmiast.
Po tych słowach usiadł na podłodze i czekał cierpliwie na pojawienie się uczniów.
W chwilę później wszyscy trzej z szacunkiem zajęli miejsce na wprost niego. Zapanowała cisza, którą w końcu przerwał Nadab.
- Przychodzimy od Jana. Jest w więzieniu. Herod aresztował go za...
- Tak, wiem - odparł Pan.
- Kilka dni temu pozwolono nam go odwiedzić. Siedzi skuty w jakiejś brudnej norze. Krążą pogłoski, że Herod niebawem go zabije.
Zamilkli. Nadab czekał przez chwilę, czy Jezus odpowie na te słowa.
- Jan wysłał nas do ciebie, aby zadać ci pewne pytanie. Tylko o to nas prosił. Odbyliśmy długą podróż, aby cię znaleźć, tylko po to, aby uzyskać odpowiedź na to jedno pytanie - urwał znowu.
I znów nikt nic nie powiedział.
- Nauczycielu, pytanie, które Jan chciałby ci zadać, brzmi... - Ponownie urwał, a jego twarz pokryła się rumieńcem. - Brzmi ono: "Czy ty jesteś mesjaszem, czy też innego mamy oczekiwać?"
Nastąpiła długa, dzwoniąca w uszach cisza. Wszyscy odczuli ból w sercach. Mogłeś odczytać to z twarzy trzech uczniów Jezusa; było to widoczne na twarzach dwunastu, ale przede wszystkim na twarzy samego Pana.
Jezus głęboko westchnął. Na krótką chwilę spuścił głowę w geście boleści. Uniósł ponownie wzrok i zadał pytanie:
- Nadabie, wróć do Jana. Powiedz mu o mnie, co następuje:
- Po pierwsze, powiedz Janowi, że ślepi widzą, chromi chodzą, a głusi słyszą.
- Dalej, powiedz mu, że ewangelia jest głoszona - nie tylko głoszona, ale i przyjmowana z radością - a ludzie są uwalniani.
Tu urwał, wziął z trudem głębszy oddech, po czym wolno, z namysłem ciągnął dalej.
- Wreszcie, Nadabie, powiedz Janowi... powiedz Janowi...
Głos Jezusa zadrżał przez chwilę. W jego słowach czuło się ból.
- Powiedz mojemu bratu Janowi: "A błogosławiony, kto się mną nie zgorszy".
Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Jezus wstał, uścisnął trzech mężów, po czym zwrócił się do uczniów:
- Późno już. Czas na nas. Musimy iść do następnej wioski. Odprawcie, proszę, tych, którzy oczekują na zewnątrz.
Trzej uczniowie Jana stali oszołomieni. Po dłuższej chwili wyraźnego zakłopotania odwrócili się i odeszli. Przechodząc przez dziedziniec zauważyli, że był już pusty, podobnie jak pobliskie ulice.
Jutrzejszy dzień miał zastać Jezusa w następnej wiosce. Dla uczniów Jana dzień jutrzejszy miał być dalszym ciągiem tej samej zagadki.
Ale co miał ten dzień przynieść tym, którzy zostali odesłani do domów tego wieczora? Wrócili, nie doznawszy uzdrowienia. A Jan? Jaka będzie jego odpowiedź na dziwne słowa Jezusa?
Trzej uczniowie przykucnęli na dnie oślizgłego lochu, który stał się domem Jana.
- Nauczycielu, widzieliśmy twego kuzyna.
- Czy powtórzyliście mu moje pytanie?
- Tak.
- Co odpowiedział?
- Nauczycielu, odpowiedź, którą nam dał, jest bardzo dziwna; nie zrozumieliśmy jej.
Jan skinął głową. Wyglądało to tak, jakby się tego spodziewał.
- A więc jaka jest jego odpowiedź?
- Kazał ci powiedzieć, że: ślepi widzą, głusi słyszą, a kalecy otrzymują uzdrowienie. Potem powiedział, że dobra nowina jest zwiastowana i przyjmowana z radością.
Jan bardzo wolno trawił te słowa w swym umyśle. Po kilku minutach zmarszczył brwi. Pochylił się do przodu i spytał:
- Czy to wszystko?
- Nie, nauczycielu, powiedział jeszcze coś, a potem rozpuścił tłum do domów i pożegnał nas. Powiedział wtedy:
- Powiedzcie Janowi: A błogosławiony ten, kto się mną nie zgorszy.
Zapadła długa cisza, podczas której trzej uczniowie badali twarz Jana w nadziei, że uchwycą jakąś reakcję na usłyszane słowa. Jak zawsze jednak, nie było na niej śladu reakcji.
Wreszcie Jan spytał:
- Gdzie był mój kuzyn?
- W wiosce galilejskiej zwanej Nain - odparł Nadab. - Było tam mnóstwo chorych, ulice, zaułki i alejki wypełniał tłum ludzi pragnących uzdrowienia. Miejsce to było przepełnione cierpiącymi.
- Czy byli uzdrawiani?
- Tak, nauczycielu, wielu zostało uzdrowionych.
Zainteresowanie Jana wyraźnie wzrosło; wyprostował się.
- Czy powiedziałeś wielu?
- Tak, nauczycielu, wielu.
- Wielu? - zapytał ponownie.
Nadab był zakłopotany.
- Tak - powtórzył raz jeszcze. - Wielu zostało uzdrowionych.
- Wielu - powiedział cicho do siebie Jan i znów pochylił się do przodu. - Wielu, Nadabie? Wielu, ale nie wszyscy.
Przez krótką chwilę Nadab nie pojmował, o co Janowi chodzi. Wreszcie jego oczy rozjaśniły się w nagłym zrozumieniu niezwykłego spostrzeżenia, które uczynił jego mistrz.
- Tak, Nauczycielu, masz rację. Wielu zostało uzdrowionych, lecz nie wszycy.
- ...nie... wszyscy.
Jan patrzył apatycznie w przestrzeń. Czy znalazł wreszcie odpowiedź na trapiące go pytanie o osobę Jezusa? Czy też po prostu dołożył do swego ciężaru jeszcze jedno pytanie?
W tej samej chwili ktoś jeszcze zmagał się z tym samym problemem.
- Zostawcie mnie samego - powiedział Jezus do swych towarzyszy.
Po tych słowach udał się na ustronne miejsce, aby być sam. Nigdy dotąd w ciągu trzydziestu jeden lat swego życia, ani w całej swej preegzystencji w wieczności, nie pragnął tak intensywnie odpowiedzi na wołanie i pytanie kogoś, kto zmagał się ze zrozumieniem tajemniczych dróg Bożych.
Jeśli kiedykolwiek był czas na to, aby dać wyraźną odpowiedź, jeśli kiedykolwiek istniała osoba, której powinien odpowiedzieć jasno, to z pewnością teraz. Tą osobą był Jan. Jeśli żył kiedykolwiek człowiek, który miał prawo do otrzymania wyjaśnień, to był nim ten właśnie, krew z krwi i kość z kości, jego własny kuzyn.
"Janie, wielki jest twój ból. Czuję to. Dziś w nocy tak rozpaczliwie starałeś się mnie zrozumieć, zgłębić moje drogi, zbadać zagadkę mej władzy. Twoje serce jest złamane. Ale, Janie, nie ty pierwszy odczuwasz taką potrzebę. Jesteś tylko jednym z wielu w ciągnącym się przez wieki długim pochodzie tych, którzy wołali do mnie w dręczących ich wątpliwościach. Jesteś tylko jednym głosem pośród wielu tych, które w śmiertelnej udręce pytały o moje drogi".
Gdy to powiedział, przed jego oczyma stanęła scena, która rozegrała się dawno temu.
Jezus wzdrygnął się. Miał przed sobą Egipt. Pan czasu zstąpił w ulice faraona. "Byłem już tu kiedyś. Chodziłem tymi ulicami, słuchałem cichego wołania, szmeru modlitw mego ludu... trzymanego tu w niewoli".
Zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Mógł słyszeć wyraźnie każdą modlitwę - zdawały się unosić ku niebu, zmieszane z dźwiękiem kajdanów.
"To wy, potomkowie człowieka, który nosił imię Jakub, wołaliście do mnie tak długo, cierpieliście tak długo i płakaliście. Przez niezliczone lata podnosiliście ku niebu swoje twarze. Ale niebo milczało. Zdawało się, że Bóg jest głuchy. Urodziliście się w niewoli. Dorośliście, wołaliście o wolność, a potem umieraliście, nie doczekawszy wysłuchania waszych modlitw. Wasze dzieci zajęły wasze miejsce, zostały zakute w te same znoszone kajdany swoich ojców. I one wołały o uwolnienie. I one umierały z kajdanami na rękach".
Jezus mówił dalej:
"Dzieci waszych dzieci dorosły i niezliczoną ilość razy zanosiły do mnie swe modlitwy, wołając: "Boże, uwolnij nas od faraona, uwolnij nas od tego pana niewolników, który nie zna naszego ojca, Józefa. O, Boże, zaprowadź nas z powrotem do naszej ojczyzny".
"Ale ja nie odpowiadałem ani słowa. I tak się to ciągnęło z wami i waszym potomstwem aż przez dwanaście pokoleń".
"Pozostawiłem was w niewoli na prawie czterysta lat. Przez cały ten czas ani razu nie odpowiedziałem na wasze modlitwy. Wołaliście do mnie, lecz ja nie odpowiadałem. Żadnego wyraźnego słowa, żadnego wglądu w moje drogi, żadnego wyjaśnienia moich zamiarów; nie podałem też żadnej przyczyny, dla której nie odpowiadałem na wasze wołanie. Wasze serca były złamane".
"Ale i moje serce było złamane, cierpiałem wraz z wami".
"Po prawie czterystu latach wciąż jeszcze byli ludzie, którzy wierzyli we mnie. Po czterystu latach mego milczenia wciąż wierzyliście!"
W tej samej chwili rozległ się przeszywający krzyk. Był to głos jakiejś matki.
- O, Boże, jeśli tam jesteś, czy nie odpowiesz mi? Jutro to śliczne dziecko zostanie mi odebrane na zawsze. Skują je wezmą do niewoli i na zawsze będzie skazane na wyrób cegieł u brzegu Nilu. Umrę, jeśli go więcej nie zobaczę. A ono dorośnie i umrze w kajdanach, które jutro założą na jego ręce. Czy nie słyszysz mojego wołania?
Oczy Pana napełniły się łzami.
"O, Izraelu, stajesz w obliczu pewnego prostego faktu".
"Kobieto, i ty, jak wszyscy przed tobą... jak mój kuzyn, Jan, gnijący w lochu... stanęłaś twarzą w twarz z nagą prawdą".
"Twój Bóg nie spełnia twoich oczekiwań".
Zmieniła się sceneria. Wszystko rozgrywało się nadal w Egipcie, lecz działo się wiele lat później. Tym razem Pan czasu uczestniczył w innym dramacie. Nie był to dramat niewoli, lecz śmierci.
Ulicami biegały oszalałe kobiety, ścigane przez egipskich żołnierzy. Każde pierworodne dziecko hebrajskie płci męskiej miało tego dnia zostać zgładzone. Właściwie wszystkie oprócz jednego. Ten jedyny miał przetrwać i dorosnąć, aby wybawić Izrael z Egiptu. Ogarnięte paniką matki nie wiedziały jednak o tym. Przeżyły całe swoje życie i żadna z nich nie dowiedziała się nigdy, że osiemdziesiąt lat później Bóg pomścił śmierć swoich dzieci i wyzwolił Izrael.
Nie wiedzą - pokiwał głową. - Dowiedzą się, ale nie tu, na ziemi. Wszystko, o czym przekonają się w ciągu swego życia, to to, że nie przyszedłem im z pomocą w godzinie największej potrzeby. Dziś one, jak wiele innych, spotkały Boga, którego nie rozumieją. Tak było w przeszłości i tak będzie w nadchodzących wiekach.
Scena ponownie się zmieniła. Pan czasu i przestrzeni był znów w Galilei, sam. Raz jeszcze przemówił.
"Jeśli kiedykolwiek troszczyłem się o tych, którzy żyli w niewoli w Egipcie; jeśli troszczyłem się o Hioba u jego zgliszczy lub o Jeremiasza w zamulonej dziurze; jeśli kiedykolwiek troszczyłem się o mój lud, podczas gdy armie Nebukadnesara otoczyły Jeruzalem, aby wtrącić je w niewolę; jeśli kiedykolwiek pragnąłem dać odpowiedź i wyjaśnienie; jeśli kiedykolwiek był taki dzień ponad wszystkie inne, w którym chciałem mówić, to byłby to dzień dzisiejszy".
"Dziś mam ciało i krew. Mam ludzką matkę, która kochała Elżbietę i kocha jej syna. Nie chce, żeby umarł i, jak wszyscy inni, tak wiele chciałaby zrozumieć. Dzisiaj mam braci, mam siostry. Jestem ziemskim człowiekiem, krew krąży w moich żyłach, przeżywam ludzkie emocje, mam zobowiązania rodzinne. Jan i ja jesteśmy najstarszymi synami naszych dwóch rodzin. Ludzkimi oczami patrzę na nieświęty uczynek Heroda. Ale to nie wszystko. Gdziekolwiek spojrzę, widzę mój lud, schwytany w pęta okoliczności, na które nie ma on wpływu".
"Jeśli kiedykolwiek była chwila, w której pragnąłem odpowiedzieć na pytania jakiegoś człowieka, to teraz. I to właśnie tobie, Janie, pragnę wyjaśnić moje drogi".
"Janie, jako dwunastoletni chłopiec widziałem cię wędrującego po pustyni. Widziałem, jak dni tam spędzone zmieniają się w tygodnie, a tygodnie w lata, podczas których pościłeś, jadłeś pustynne odpadki i ubierałeś się w to, co dawała ci pustynia. Patrzyłem, jak twoja miękka skóra twardnieje. Widziałem cię postarzałego ponad miarę. Twoja wierność dla mnie nie ma sobie równej. Odkąd Ewa urodziła pierwszego syna, nie było nikogo takiego, jak ty".
"Powierzyłem ci zadanie większe niż Mojżeszowi. Jesteś prorokiem, większym niż jakikolwiek inny, który stąpał kiedyś po ziemi. Przede wszystkim jednak jesteś moim najbliższym krewnym. Moim własnym ciałem i krwią".
"Jeśli kiedykolwiek chciałem odpowiedzieć na pytania człowieka, aby wyjaśnić mu moje drogi, to właśnie dzisiaj. Jednak nawet dla ciebie, jak dla wszystkich innych, jestem Panem nie w pełni rozumianym, Bogiem, który rzadko wyraźnie mówi, co czyni w życiu jednego ze swych dzieci".
"Aniołowie będą prosić
o twe uwolnienie.
Śmierć zapłacze,
gdy przyjdzie po ciebie.
Jednak nigdy nie nadejdzie
moja odpowiedź".
Gdy nad wioską Nain zajaśniał kolejny dzień, tłum ludzi, który zgromadził się tu poprzedniego wieczoru, przeżył trudny do zniesienia szok. Jezus opuścił wioskę poprzedniej nocy, wkrótce po tym, jak odprawił tłum do domów. Odszedł i nikt nie wiedział, dokąd.
Tego ranka matka, która przebyła całą drogę z Damaszku, niosąc w ramionach swe kalekie dziecko, wyruszyła w daleką drogę powrotną, wciąż niosąc swe ukochane maleństwo, którego wykręcone stópki nigdy nie miały zostać uleczone. Przez resztę swego długiego życia ta matka będzie zastanawiać się, dlaczego Pan nie zaczekał choć chwilkę dłużej, zanim odprawił tłum, gdyż ona była następna w kolejce.
"A błogosławiony jesteś,
jeśli się mną nie zgorszysz".
Tego samego ranka wracał do domu, prowadzony przez przyjaciela, pewien starszy człowiek. Wracał, aby już zawsze, do dnia swojej śmierci zastanawiać się, jak by to było, gdyby odzyskał wzrok, mogąc dostać się do uzdrowiciela choć kilka chwil wcześniej. Ale jego przeznaczeniem miało być już na zawsze życie w ciemności... wśród dręczących pytań.
"A błogosławiony ten,
kto się mną nie zgorszy".
Jakaś matka powróci do domu ze swą małą córeczką, która na zawsze pozostanie zeszpecona w wyniku wypadku, jaki przeżyła w dzieciństwie. Przez cały ten smutny dzień i dalej, przez tygodnie i lata matka ta będzie spoglądać w twarz swojego dziecka i słyszeć, jak dziewczynka pyta, dlaczego nie została uzdrowiona wtedy w Galilei.
- Mamo, przecież tylu innych przeżyło uzdrowienie.
Matka najpierw da na to jedną odpowiedź, potem inną; odpowiedzi te nie usatysfakcjonują ani jej, ani córki. Obie zawsze już będą zastanawiać się, dlaczego Pan opuścił je tego wieczora, nie troszcząc się o nie na tyle, aby pozostać choć trochę dłużej. Matka umrze i zostanie pogrzebana. Córka dorośnie i stanie się kobietą, aby przez całe życie nieść swe kalectwo.
"A błogosławiony ten,
kto się mną nie zgorszy".
Chore niemowlę umrze. Dziecko cierpiące na epilepsję do końca życia będzie miało ataki choroby. Gorączkująca młoda dziewczyna wycierpi całe tygodnie bólu, zanim odzyska zdrowie. Głuchoniemy człowiek spędzi resztę swego życia, żebrząc u bram miasta. Ci i wielu innych, może nawet w jeszcze tragiczniejszym położeniu, opuściło wioskę Nain tego ranka... każdy tak przygnębiony, że nie sposób opisać poczucia beznadziejności, jakie ich wypełniało. A co najgorsze, od Boga nie otrzymali żadnego wyjaśnienia w kwestii jego dróg.
Wielu zostało uzdrowionych, ale nie wszyscy.
"A błogosławiony ten,
kto się mną nie zgorszy".
Proteusz otworzył ciężkie drzwi więzienia i wyszedł na światło dzienne, aby uciec od smrodu lochów i choć na chwilę zaczerpnąć świeżego powietrza. Natychmiast do jego uszu dobiegła muzyka z pałacu Heroda. Herod wydawał tego wieczoru wielką ucztę dla swoich przyjaciół. "Obchodzi swe urodziny - przypomniał sobie Proteusz. - To dopiero będzie biesiada. To ci będzie..."
Wstrząsnął nim nagle chłodny dreszcz.
To byłoby całkiem podobne do Heroda: wezwać na ucztę Jana Chrzciciela, aby zabawić się jego kosztem.
- To właśnie uczyni.
Proteusz zakręcił się w miejscu i ruszył z powrotem do więzienia... chciał ostrzec Jana przed tym, co mogło mu się przydarzyć przed końcem tego wieczora. Zanim jednak doszedł do celi Jana, poczuł na swoim ramieniu czyjąś twardą rękę. Odwrócił się. Był to jeden z przybocznej straży Heroda.
- Chodzi o Jana, tak? Przyszliście po niego. Herod zamierza się nim zabawić.
- Dużo gorzej - odparł strażnik, zdradzając własne nastawienie. - Dużo, dużo gorzej. Salome, córka Herodiady, tańczyła właśnie dla gości. Herod jest pijany i w swej głupocie ofiarował Salome wszystko, czego zapragnie, włącznie z połową królestwa. Ona zaś zapytała matkę, o co ma prosić w obliczu tak lukratywnej oferty.
Strażnik zamilkł.
- Proteuszu, wygląda na to, że dzisiejszej nocy goście Heroda nie będą bawić się drwinami z Jana. Nie, to, co się stanie, będzie dużo bardziej makabryczne. Głowa Jana ma zostać przyniesiona na ucztę, na tacy!
Proteusz zachwiał się, pociemniało mu w oczach. Strażnik chwycił go za ramię i podtrzymał.
- To samo mnie się przydarzyło, gdy o tym usłyszałem - zauważył.
- Co teraz? - spytał Proteusz.
- Powiem Janowi, że ma niecałe pięć minut życia. Przyprowadź go do mnie.
- Niech bogowie zmiłują się nad nami - wyszeptał Proteusz. - A jeśli jest tylko jeden Bóg i jeśli jest to Bóg Żydów, to bylibyśmy głupcami, sądząc, że okaże nam miłosierdzie za to, co mamy zrobić.
18
"Janie, przyszli po ciebie. Dużo
szybciej, niż myślałeś. Za parę minut będzie po wszystkim. Nie ma czasu, by
powiadomić twoich uczniów ani mojej matki, Marii, która tak bardzo martwi się o
twoje bezpieczeństwo. Nie będziesz miał możliwości powiedzieć nawet jednego
słowa do kogokolwiek. Nie będziesz również w stanie powtórzyć pytań, które już
raz mi zadałeś".
"Za niecałe cztery minuty będziesz
martwy. Ile myśli może tłoczyć się w czyjejś głowie przez cztery minuty? Ile
wątpliwości? Ile pytań? Niewiele. Ale, Janie, najgorsze jest to, że nie ma na
nie odpowiedzi".
"A błogosławiony jesteś, Janie,
jeśli się mną nie zgorszysz".
"Rozkuli cię. Stoisz przed
schodami. Drzwi w górze są otwarte. Nad sobą możesz zobaczyć światło dnia".
"Dlaczego właśnie tobie się to przytrafiło?
Właśnie tobie, spośród wszystkich ludzi. Twoja głowa... odcięta od ciała?
Dlaczego? Z powodu obscenicznego tańca jakiejś nastolatki. Co za ironia!"
"Nie dożyjesz swych trzydziestych
trzecich urodzin ani nie dowiesz się, dlaczego cię powołałem. Nie będziesz
również wiedział, czy twoje życie na ziemi miało jakąś wartość. Te długie lata
spędzone na pustyni, gdy odmawiałeś sobie wszystkiego oprócz pożywienia i wody,
i to tylko w takiej ilości, aby utrzymać się przy życiu. Robiłeś to wszystko dla
mnie! A jednak, gdy stanąłeś w obliczu śmierci, nic nie wskazuje na to, aby
twoje życie było czymś więcej, jak tylko stratą. Czy zapomniałem o tobie w
godzinie, w której najbardziej mnie potrzebujesz?"
"A błogosławiony jesteś,jeśli się mną nie zgorszysz".
"Doszedłeś do szczytu schodów. Nie
jesteś pewien, w którą stronę cię poprowadzą. Strażnik wskazuje w lewo. Idziesz
za nim. Czy to się dzieje naprawdę? Pozostała ci niespełna minuta, zanim nastąpi
pustka. Przypominasz sobie te długie czuwania przed moim obliczem. Czy źle mnie
zrozumiałeś? Czy się omyliłeś? Być może w ogóle nie słyszałeś mojego głosu?"
"Przez te wszystkie lata, gdy
żyłeś na pustyni, nigdy nie doznałeś miłości ani pociechy od innej ludzkiej
istoty. Czy i teraz nie daruję ci tej pociechy? Nigdy nie doświadczyłeś
ziemskiej radości, jaką dają własne dzieci, wspinające ci się na kolana. Nigdy
nie obcowałeś z kobietą, nigdy nie miałeś żony.
Nie poznałeś intymnej miłości.
Nigdy nie miałeś przyjaciela. Całe życie służyłeś swemu powołaniu, i mnie. Czy
nawet teraz, w ostatniej chwili twego życia, nie uchylę zasłony i nie pozwolę ci
zobaczyć czegoś... czegokolwiek z moich planów względem
twego życia i śmierci? Umrzesz, zastanawiając się, dlaczego jadłem i piłem w
taki właśnie sposób, dlaczego nie pościłem tak, jak ty ani nie modliłem się tak,
jak ty zwykłeś się modlić. Czyż Mesjasz nie miał być mężem boleści, zaprawionym
w smutku?"
"Umrzesz dzisiaj z nieczystych rąk
nieobrzezanych pogan, Rzymian. Ale twoja śmierć z ich rąk nastąpi tylko
za moim przyzwoleniem. Umrzesz, nie rozumiejąc, dlaczego pozwoliłem na ten
wyraźnie bezsensowny akt".
"A błogosławiony jesteś,
jeśli się mną nie zgorszysz".
"Nie ujrzysz tłumów, wołających w
uniesieniu w dniu mojego wjazdu do Jerozolimy. Nie ujrzysz mnie ukrzyżowanego
ani też nie usłyszysz o moim zmartwychwstaniu i tryumfie nad śmiercią. Umrzesz,
nie wiedząc, że zwiastowałeś przyjście samego Syna Bożego".
"Od śmierci dzieli cię już tylko
kilka sekund i wciąż nie ma odpowiedzi na twoje pytania. Umrzesz, nie
rozumiejąc".
"A błogosławiony jesteś, Janie,
jeśli się mną nie zgorszysz".
"Otwarto bramy na dziedziniec. Oto
blok, na którym złożysz swą głowę; nadchodzi człowiek, który pozbawi cię życia.
Będziesz pamiętany jako jeden z największych mężów wszechczasów. Nie dowiesz się
jednak o tym, nie usłyszysz również Syna Bożego, mówiącego: "Nikt z tych, którzy
się z niewiast narodzili, nie jest większy od Jana"".
"Nawet teraz, gdy już klęczysz,
zastanawiasz się, czy poniosłeś całkowitą porażkę. Dałeś tak wiele, wylałeś swe
życie tak całkowicie, żyłeś wyłącznie dla Boga. A jednak, pomimo to, nie
zdobyłeś sobie nawet tej łaski, aby otrzymać odpowiedź na jedno pytanie. A
przecież, było to jedyne pytanie, jakie kiedykolwiek postawiłeś".
"Nie dałem ci na nie odpowiedzi.
Nigdy jej nie miałem. Pytania zaczynające się od dlaczego
zawsze pozostają bez odpowiedzi na moich drogach z człowiekiem. To moje drogi.
Jeśli jednak na całej ziemi byłaby jedna istota, której chciałbym wyjaśnić moje
zamiary, to byłbyś nią ty. I byłoby to właśnie teraz. Ponad wszystkich innych
ludzi, jacy kiedykolwiek żyli na ziemi, wybrałbym ciebie i tobie dałbym
odpowiedź".
Jan ukląkł i położył głowę na
bloku.
"Gdy powołałem cię, Janie, i nakazałem
ci oznajmić nadejście Mesjasza, myślałeś, że skoro masz mi przygotować drogę,
doświadczysz również radości wspaniałego dnia, gdy przyjdę w chwale. Tymczasem
dzisiaj spotkałeś Boga, którego nie rozumiesz. Taka jest tajemnica mojej
suwerennej władzy. Takie są moje drogi w każdym pokoleniu. Żaden człowiek nigdy
w pełni mnie nie zrozumiał. Żaden nie zrozumie. Zawsze będę trochę inny, niż
oczekują ludzie. Będę wykonywać moją wolę innymi drogami niż te, które człowiek
może przewidzieć".
"Strażnik uniósł miecz. Ostrze
wznosi się nad tobą. Zajrzałeś w oczy śmierci. Umieraj, mój bracie Janie, przed
obliczem Boga, który nie spełnił twoich oczekiwań".
"A błogosławiony jesteś,
jeśli się mną nie zgorszysz".
Czy będziemy pogardzać tym, że Bóg objawił tak niewiele ze Swych dróg, czy raczej będziemy radować się, że objawił aż tak wiele?
Taki dzień, jaki oczekiwał Jana, czeka każdego z nas. Jest to nieuniknione, ponieważ każdy wierzący w jakiś sposób wyobraża sobie swego Boga i jest w pełni przekonany, że jego Pan w pewnych okolicznościach postępuje w określony sposób. Twój Pan jednak nigdy nie jest w pełni taki, jak Go sobie wyobrażasz.
Stanąłeś teraz twarzą w twarz z Bogiem, którego w pełni nie rozumiesz. Spotkałeś Boga, który nie spełnia twoich oczekiwań. Każdy wierzący musi borykać się z Bogiem, który nie zawsze postępuje w taki sposób, jak należałoby oczekiwać.
Albo poznasz swego Pana przez wiarę, albo nie poznasz Go wcale. Wiara w Niego, ufność pokładana w Nim,... nie w Jego drogach.
Czujesz dziś żal do tych, którzy cię tak bezlitośnie zranili. Ale nie, to nieprawda. Prawda jest taka, że jesteś zły na Boga, bo przecież nie masz do czynienia z ludźmi, lecz z wszechmocną ręką twego Pana. Wszędzie i we wszystkim jest to zawsze Jego ręka.
Pytanie, które należy sobie postawić, nie brzmi: "Dlaczego Bóg to robi? Dlaczego taki jest?" Ani: "Dlaczego mi nie odpowiada?" Pytanie nie brzmi: "Rozpaczliwie Go potrzebuję, dlaczego nie przychodzi, aby mnie wybawić?" Ani też: "Dlaczego Bóg pozwolił na to, aby spotkała mnie taka tragedia, aby taka tragedia spotkała moje dzieci, moją żonę, mojego męża, moją rodzinę?" Pytanie, które należy sobie zadać, nie brzmi również: "Dlaczego Bóg pozwala na niesprawiedliwość?"
Pytanie, które trzeba sobie postawić, brzmi:
"Czy pójdziesz za Bogiem, którego nie rozumiesz? Czy pójdziesz za Bogiem, który nie spełnia twoich oczekiwań?"
Twój Pan dał ci w życiu coś, czego nie możesz unieść. Ciężar jest po prostu zbyt wielki. Nigdy nie przypuszczałeś, że On może zrobić coś takiego! Nadal jednak pozostaje aktualne pytanie: "Czy pójdziesz dalej za Bogiem, który nie spełnia twoich oczekiwań?"
"A błogosławiony jesteś, jeśli się mną nie zgorszysz".
- Dowódco, trzecia cela jest pusta.
- Nie pozostanie długo pusta. Właśnie otrzymałem wiadomość, że mamy przyjąć nowego więźnia.
- Co ten uczynił?
- Nie wiem. Zawsze jest możliwość, że okaże się równie niewinny, jak Jan.
- Nienawidzę przetrzymywania takich więźniów! - odpowiedział z prostotą żołnierz.
- W pierwszej celi mamy więźnia, który walczył z niesprawiedliwością, z ludźmi i z okolicznościami. W drugiej celi mamy tego, który stał się wrogiem Boga z powodu tego, co mu Bóg uczynił...
- Przybył nowy więzień - odezwał się głos u szczytu schodów.
- Weź linę - zwrócił się Proteusz do strażnika - i spuść więźnia do tej dziury.
Kim jest ten więzień? Kim jest ten, który zostanie teraz zamknięty w trzeciej celi? Jakie imię zostanie wypisane na drzwiach?
Jedno jest pewne. Było rzeczą nieuniknioną, że ta osoba zostanie tu zesłana. Nieunikniona, nieuchronna, suwerenna Boża decyzja.
Imię więźnia? To pytanie z pewnością nie jest konieczne, drogi czytelniku. Ty jesteś więźniem w trzeciej celi!
"A błogosławiony jesteś,
jeśli się mną nie zgorszysz".
"Kuzynie?"
"Tak, Janie".
"Jezus?"
"Tak, Janie. To ja".
"Panie i Boże mój... miałem tyle pytań, gdy stanąłem w obliczu śmierci!"
"Podobnie było ze mną, gdy umierałem. Tak jak ja nigdy ci nie odpowiedziałem,
tak i mój Ojciec nigdy mi nie odpowiedział. Umarliśmy w bardzo podobny sposób".
"Ty umarłeś? Umarłeś tak haniebną śmiercią, jak ja?"
"Tak, Janie. Ale powstałem z martwych".
"Powstałeś z martwych? Ale jak?"
"Chodź, Janie... daj mi rękę. Nadszedł właściwy czas. Zabiorę cię teraz do
miejsca, gdzie poznasz tak, jak jesteś poznany".
Drogi czytelniku, nikt nie jest w stanie zrozumieć w pełni bólu, który odczuwasz, cierpiąc w obecnej sytuacji. Niezależnie od tego, czy spotkało cię to z powodu okoliczności, czy z winy ludzi, jedno jest pewne: zanim ta tragedia rozegrała się w twoim życiu, przeszła najpierw przez wszechmocną rękę Boga.
"A błogosławiony jesteś..."